Jeśli ktoś nie ma pieniędzy, to go wyszydzamy. Ale tych, którym wiedzie się dobrze, traktujemy jeszcze gorzej. Dla "przeciętnego Polaka" bogata osoba to wróg. Bo skoro zarabia dużo, na pewno zawdzięcza to układom, rodzinie albo kombinuje na boku. Dlaczego tak myślimy? - To reakcja na kompleksy, własną nieudaczność - wyjaśnia w rozmowie z naTemat psycholog biznesu Iwona Majewska-Opiełka.
Jak Polacy leczą kompleksy, świetnie widać na przykładzie Kasi Tusk. Ktoś podliczył, że popularna blogerka modowa zarabia miesięcznie 18 tys. zł. Na plotkarskich portalach natychmiast najpopularniejsze stały się więc typowo polskie komentarze: "Że co? Bogatemu to pieniądze sypią się jak manna z nieba, a biednemu tylko wiatr po oczach", "Ja pierdziele. Gdyby nie jej tatuś, to znając życie, zrobiłaby karierę tak jak Siwiec. Boshe, ona jest przecież beznadziejna".
Córka premiera oberwała za to, że zarabia kilkanaście tysięcy. Nic więc dziwnego, że równie wiele nienawiści wzbudzają doniesienia o zarobkach gwiazd, polityków, a już tym bardziej ludzi takich jak Jan Kulczyk czy Zygmunt Solorz-Żak. Im natychmiast przypominamy, że dorobili się jeszcze w PRL-u, więc porównujemy ich do największych zbrodniarzy tamtych czasów
Za zbyt zasobny portfel na celowniku znalazł się kilka dni temu także były prezydent Aleksander Kwaśniewski. "Panie prezydencie! Państwo polskie płaci Panu miesięcznie wynagrodzenie w wysokości 9000 zł. To spore pieniądze, które powinny zaoszczędzić Polakom oglądania byłej głowy państwa wyciągającej rękę po pieniądze do mniej lub bardziej podejrzanych biznesmenów" - stwierdzili działacze Młodych Socjalistów, gdy wyszło na jaw, że były prezydent współpracuje z firmą Jana Kulczyka.
Dlaczego Polacy nie potrafią rozmawiać o pieniądzach, wylewają wiadro pomyj na tych, którzy je mają, i dlaczego w towarzystwie wstydzą się ci, którzy zarabiają najwięcej, w rozmowie z naTemat tłumaczy psycholog biznesu, Iwona Majewska-Opiełka.
Nad Wisłą, odnosząc finansowy, sukces automatycznie stajemy się wrogiem, gdy tymczasem za oceanem miliarderzy potrafią być idolami. Dlaczego?
Zacznijmy od tego, że nie wszyscy tak myślą. Ja na przykład milionerom nie zazdroszczę, a promuję takich ludzi. Dla większości z nas jest to tymczasem reakcja na kompleksy, własną nieudaczność. Nikt się przecież nie przyzna, że sam tak nie umie. Że coś robi w życiu nie tak, skoro nie tylko nie jest miliarderem, ale nawet ma problem, by zarobić na godziwe życie. Dlatego bogaty musi być zły, niedobry, nieuczciwy. Tak tłumaczymy sobie brak własnej proaktywności.
Z drugiej strony to uczucia ambiwalentne, bo nie jest tak, że bogatych ludzi się nie podziwia. Z jednej strony mówimy o nich źle, ale mamy też do nich nabożny stosunek. Do nich, do ich pieniądzy, supersamochodów czy markowych ciuchów.
Gdy Polacy spotykają się ze znajomymi i wypływa temat zarobków, zazwyczaj najbardziej zawstydzony jest ten, kto zarabia najwięcej. To nie wstyd powiedzieć, że dostajemy 1,5 tys. zł miesięcznie, wstyd przyznać się do 15 tys.
Tak, to dość typowe. Ci ludzie obawiają się, że jeśli przyznają się do zarabiania przyzwoitych pieniędzy, staną się obiektem niechęci innych. Boją się, że ktoś zacznie zastanawiać się, skąd mają te pieniądze, natychmiast uzna ich za cwaniaków. Lepiej więc udawać i wpasowywać się w falę tych, którzy ciągle narzekają, że zarabiają zbyt mało. Ale często i wstydzący się przyznać ile zarabiają, jednocześnie epatują wystawnym stylem życia. Właśnie tymi samochodami, markowymi ubraniami i gadżetami, o których mówiłam wcześniej.
To kolejne zaprzeczenie?
My żyjemy w Polsce w takim jakby zakłamaniu. Z jednej strony głosimy, że duże pieniądze są złe, a z drugiej lubimy szpanować tym, na co nas stać. To wynika z cech mentalnościowych i charakteru, który jest dość wyraźnie zaznaczony w Polsce.
To pozostałość po PRL-u, gdy nie wypadało mieć dużych pieniędzy, bo to oznaczało, że ktoś kombinuje?
To nie tylko kwestia PRL-u, ale i Polski szlacheckiej czy inteligenckiej. O pieniądzach się wtedy nie rozmawiało, bo taki arystokrata często nie miał pojęcia, skąd one się w ogóle biorą. A później był mit inteligencji, który stawiał wartości ponad bogactwem. I w czasach PRL-u inteligencja rzeczywiście pieniędzy nie miała. W przeciwieństwie do ludzi pracujących w hutach i kopalniach. Profesorowie zarabiali mało i skupiali się na czym innym, pieniądz nie miał wartości. Wśród inteligencji się nie kupowało, a załatwiało. Co też nie było przecież do końca uczciwe...
Brak pieniędzy był ściśle związany z grupą zajmującą się ważniejszymi sprawami, wartościami wyższymi niż pieniądz. Wskutek tego do dziś nie rozumiemy, że można mieć pieniądze i jednocześnie świetnie funkcjonować z nimi w ramach sensownego układu wartości.
U osób starszych można to zrzucić na PRL-owską mentalność, ale dlaczego to myślenie jest wciąż żywe wśród młodzieży? Na przykład tych, którzy tyle żółci wylewają na Kasię Tusk?
Myślę, że tu znaczenie ma też fakt, że jest córką premiera. Jednak nie wiem, czemu uważamy, że młodzież myśli już inaczej. Wcale tak nie jest. Młodzi Polacy mają te same schematy myślowe, co ich rodzice i przeważająca część społeczeństwa. To nie jest tak, że zmiana odbywa się z pokolenia na pokolenie.
Dziś to nie jest kwestia wieku, a generalnie tego, co się w życiu robi. Im bardziej człowiek zajmuje się sobą i przenosi energię na własne działanie, tym mniej się interesuje tym, co robią inni. Tym mniej się do nich porównuje i ma mniej pretensji do otoczenia.
Jak leczyć z tego równania w dół, a nie w górę?
Najlepiej zacząć już w szkole. Nawet dzieci chwalą się różnymi gadżetami w swoim środowisku. Dlatego jestem przeciwniczką "gadżetowania" dzieci zamiast budowania w nich poczucia prawdziwej wartości. Powinniśmy uświadamiać im, że nie ma znaczenia, czy mają najnowszy model iPhone'a czy nie. Wówczas one też funkcjonowałby w społeczeństwie inaczej.