Nadzieja polskiego kina. Młoda gniewna. Katarzyna Rosłaniec do polskiego kina weszła z hukiem. Jej filmowy debiut, „Galerianki” wzbudził tyle samo zachwytów co kontrowersji. Podobnie jak pokazywany od niedawna w kinach „Bejbi Blues”, który przez krytykę został już okrzyknięty kiczowatą bajką dla dorosłych. Kim jest dziewczyna, która przyznaje się do niedojrzałości i otwarcie mówi, że cudze filmy ją nudzą?
„Ten film wygląda, jakby został nakręcony i napisany przez 13-latkę” powiedział po projekcji „Galerianek” Andrzej Wajda. Młoda reżyserka zdała się jednak słowami mistrza nie przejmować. Co więcej, krytykę znanego reżysera przyjęła za dobrą monetę. „Bez dorabiania ideologii – komentarz, że scenariusz o nastolatce jest napisany jak przez nastolatkę, to najlepsza opinia. Przypuszczalnie każdy scenarzysta chciałby pisać językiem bohatera, o którym opowiada, ale to nie zawsze wychodzi” mówi Rosłaniec w wywiadzie dla Zwierciadła. „Poczułam się wyróżniona entuzjazmem pana Andrzeja Wajdy. Jego emocjonalną wypowiedzią. To znaczy, że film spełnił swoją funkcję” dodaje. Pewność siebie to cecha, której na pewno nie brakuje młodej reżyserce. Nie boi się ani stanąć w szranki z mistrzem, ani widzem, o czym może świadczyć fakt, że na premierę swojego ostatniego filmu przyszła w obcisłym tiszercie z kontrowersyjnym napisem „I'm a fucking artist”.
Przebojem nie tylko jednak wchodzi na salony, ale także do polskiego kina. Jej debiut fabularny, film o dziewczynach, które w centrach handlowych sprzedają swoje ciało za ubrania, odbił się w filmowym świecie szerokim echem. Jedni w Rosłaniec zobaczyli nadzieję polskiej kinematografii, inni w sukcesie „Galerianek” dopatrywali się upadku sztuki filmowej. Niezależnie od kontrowersji, jakie wzbudził debiut Rosłaniec, fakt, że film został nagrodzony na największym polskim festiwalu w Gdyni sprawił, że krytyka zaczęła baczniej przyglądać się dziewczynie, która bez szkoły filmowej odważyła się zrobić pełen metraż i wygrać nim nagrodę.
Podkolorowana rzeczywistość
O „Bejbi Blues”, drugim filmie Rosłaniec, zrobiło się głośno, na długo jeszcze przed premierą. Po kontrowersyjnym debiucie reżyserka znów zdecydowała zabrać się za trudny temat. Tym razem na warsztat wzięła młode matki i modę na posiadanie dzieci. „Do napisania scenariusza zainspirowała mnie historia z gazety, która opowiadała o młodej dziewczynie z domu dziecka, która postanawia sobie zrobić dziecko. Tak, żeby mieć coś do kochania” mówi Rosłaniec w Dzieńdobry TVN. „Jej opowieść mną wstrząsnęła. Była jednak zbyt smutna i szara, dlatego w filmie musiałam ją trochę podkolorować” opowiada w telewizji.
Kolorowanie to słowo, które do filmu Rosłaniec pasuje jak ulał. To, co rzuca się najbardziej w oczy w jej najnowszej produkcji, to właśnie nieznośna teledyskowa maniera, przerysowane obrazy i stroje bohaterów, które nijak się mają do opisywanej historii. „Rosłaniec niewiele się różni od reżyserów polskiego kina komercyjnego lat 90., którzy podbajerowywali wygląd ojczyzny u progu kapitalizmu, by dać upust swej fascynacji gadżetami i przywiezionymi z Zachodu błyskotkami” pisze Bartosz Żurawiecki w dwutygodnik.com. „Zmieniają się dekoracje, mentalność pozostaje ta sama. Bo z jednej strony autorka chce nas przekonać, że młodzież stolicy megakatolickiego kraju bawi się w starych kościołach przerobionych na dyskoteki techno. Z drugiej – nie pada ani razu na ekranie zakazane słowo „aborcja”, o której zapewne była mowa w domu Natalii, gdy ta zaszła w ciążę” tłumaczy dalej w recenzji dziennikarz.
Z imprezy do filmówki
Krytyka Rosłaniec zarzuca nie tylko słaby warsztat, ale także niedojrzałość twórczą, której sama artystka zdaje się nie wstydzić. W wywiadzie dla Zwierciadła Rosłaniec ochoczo opowiada o swoim imprezowym życiu w Sopocie, o tym jak złościł ją fakt, że ludzie w tramwaju śmierdzieli i o tym, że długo jej głównym życiowym celem było posiadanie męża. Jak to się stało, że kobieta, która otwarcie mówi, że nudzą ją filmy, a festiwal w Gdyni jest fajny, bo można chodzić na śmieszne imprezy, została reżyserką?
Cóż, czytając wywiady z Rosłaniec można uwierzyć, że stało się to dość przypadkowo. „Nie miałam pomysłu co dalej. Wiedziałam, że ta ekonomia nie jest dla mnie i muszę wybrać kolejne studia” mówi dla Zwierciadła. „Myślałam o historii sztuki albo o psychologii. Ale też nie myślałam za dużo, nie przesadzajmy, bo od czwartku do niedzieli była impreza (…). Dlaczego więc postanowiła zdawać na reżyserię do Warszawskiej Szkoły Filmowej? „Skończyłam studia, rozstałam się z facetem, moja przyjaciółka wyjechała do Nowego Jorku. Inni pozakładali rodziny.” Prosta historia. Proste filmy. Prosty nie jest tylko fakt, że mimo niefrasobliwego podejścia artystki i niewyedukowania jej filmy odnoszą komercyjne sukcesy. Jakim cudem?
Siła Rosłaniec na pewno leży w zuchwałości. Nie tylko w kwestii tematów, które podejmuje w swoich filmach, ale też sposobu bycia. Czytając i oglądając kolejne wywiady z reżyserką od razu zauważa się charakterystyczną mieszankę buty i pewności siebie. Być może jest to pokłosie głośnego debiutu, kiedy na Rosłaniec spadły komplementy i zawodowe propozycje, albo po prostu jej natura. Bunt na pewno jest twórczy, ale w tym wypadku przydałaby się jednak odrobina pokory. Zamiast chodzić do mediów, żeby bronić swojego ostatniego filmu, lepiej może zrobić następny. Lepszy.