O tempora, o mores! - tak można by streścić sens tego, co sądzą panowie-w-pewnym-wieku (patrz: dziadersi) o tym, że zdjęcia kobiecych piersi prawdopodobnie przestaną być banowane na Instagramie i Facebooku.
Chociaż cytacik z - nomen omen - CYCERONA (posypuję głowę popiołem za ten żart) jest tu w zasadzie niewystarczającym podsumowaniem. Bo wśród standardowej paniki moralnej z troską o niewinne dziatki w tle, dochodzi tu i aspekt estetyczny.
Pomijam już, że co do zasady ci najbardziej oburzeni nie mają Instagrama, a czasem to nawet i własnych dzieci. Mają za to oczy. I nie chcą patrzeć na jakieś "paskudne wymiona".
"Wymiona" (choć zapewne nie paskudne, bo i nie feministyczne) nie przeszkadzają im za to w porno. A w sieci ogląda je z pewną regularnością około 80 procent mężczyzn.
Ale od początku. Walka o równouprawnienie w kwestii pokazywania torsów w mediach społecznościowych zaczęła się ponad 10 lat temu trochę przypadkiem. Mało komu przychodziło wówczas do głowy, że usuwanie zdjęć kobiecych piersi to forma dyskryminacji.
Raz, że - umówmy się - niewiele kobiet w ogóle miało chęć/potrzebę/kaprys/odwagę takie zdjęcia publikować. Dwa - tak w końcu zostaliśmy wychowani - cyckami świecić nie przystoi i już.
Konstatacja, że mężczyźni mogą paradować w przestrzeni publicznej z nagimi torsami, zaś kobiece sutki są banowane jako pornograficzne, nawet jeśli nie pojawiają się w takim kontekście, zainteresował Linę Esco. Młoda aktorka postanowiła po raz pierwszy w życiu stanąć za kamerą, a swój film i zatytułować "Free the nipple" (ang. uwolnić sutek).
Jednocześnie zaczęła używać analogicznego hasztagu w mediach społecznościowych. Esco nie była gwiazdą kina, akcja była więc raczej niszowa, choć przyłączyło się do niej wiele kobiet, które wcześniej nie zastanawiały się nad odgórnym zakazem, którym były objęte. Był w końcu "od zawsze".
Sterczące sutki można było zobaczyć niby wszędzie - poczynając od manekinów na wystawach sklepów, przez reklamy ciuchów aż po teledyski. Problem zaczynał się, gdy sutki były całkiem prywatne i chciała pokazać je nie wielka korporacja, a ich właścicielka.
W 2013 roku Lina Esco wrzuca teaser swojego filmu, na którym biegnie ulicami Nowego Jorku z nagim biustem do sieci. Nagranie zostaje usunięte z mediów społecznościowych. Nikt nie musi go nawet zgłaszać, roboty AI potrafią już wyszukiwać "niepokojące" treści.
Wtedy o #freethenipple robi się naprawdę głośno. Nie bez udziału Miley Cyrus, która zna Esco z planu filmu, w którym obie grały kilka lat wcześniej. Do akcji dołączają kolejne gwiazdy - w pierwszej kolejności Lena Dunham, twórczyni bijącego rekordy popularności serialu HBO “Girls”.
Format jest objawianiem także ze względu na fakt, że główna bohaterka (grana przez Dunham) nie wpisuje się w kanony estetyczne, co nie zdarzało się dotychczas w mainstreamowych produkcjach inaczej niż na prawach żartu czy z programową metamorfozą bohaterki.
Dunham jest wówczas czołowym głosem feminizmu millenialsów - dalekiego od akademii, za to bliskiego codzienności. No i działającego prężnie na Instagramie.
Tysiące twórczyń z całego świata zaczyna zwracać uwagę innych kobiet na drobne, choć niedostrzegane wcześniej przejawy nierówności. W tym także na obowiązujący sposób pokazywania kobiecych ciał - zawsze wydepilowanych, szczupłych, bez cellulitu, rozstępów.
To zjawisko było już dawno opisane i nazwane - man gaze (ang. męskie spojrzenie) - tyle że w pracach naukowych i eseistycznych. W skrócie chodzi w nim o to, że kanony wyglądu, ale i sposobu pokazywania kobiet w mediach od zawsze były wyznaczane przez męskie wyobrażenia i fantazje.
Sprawa banowania sutków, która na pozór wydawała się - nie oszukujmy się - po prostu głupia, była zaś idealnym przykładem obostrzeń wpisujących się w koncepcję man gaze.
Piersi pojawiły się przecież w mediach społecznościowych tak szybko, jak szybko pojawiły się tam zdjęcia. Ale niemal we wszystkich przypadkach te półnagie czy z odznaczającymi się przez materiał sutkami były "okej", o ile wpisywały się w kanon.
Te, które się w niego nie wpisywały - a więc przeważnie należące do "zwykłych" kobiet, nie zaś seksownych aktorek i modelek należało zakrywać. No, a przynajmniej nie pokazywać - nawet gronu ograniczającego się do setki obserwujących, z czego połowę stanowili znajomi.
W akcji #freethenipple, która - sądząc po oświadczeniach rady nadzorczej Meta - wreszcie zakończy się powodzeniem, nie chodziło tak naprawdę o to, że "baby chcą świecić cyckami" (jak była często podsumowana przez poważnych panów).
Nikt nie wychodzi raczej na ulice, bo nie może wstawić fotki online. Tymczasem protestów w tej sprawie zorganizowano kilkadziesiąt. Jak na ironię, w ramach manifestacji zatrzymywano kobiety bez bluzek nawet w miejscach, w których nie obowiązywało prawo zakazujące pokazywania się w przestrzeni publicznej topless.
W walce o sutki chodziło o prawo do decydowania o swoim wizerunku w takim samym stopniu, w jakim mogą decydować o nim mężczyźni, ale nie tylko.
Traktowanie elementu ciała jako z założenia pornograficznego (i to nawet w kontekstach takich jak amputacja piersi czy karmienie dziecka) to nic innego, jak odbierania władzy nad własną cielesnością, w pakiecie z uznaniem jej za coś złego i niebezpiecznego.
Nie inaczej było przez lata z całą kobiecą seksualność łączoną przede wszystkim z fantazmatami o "wodzeniu mężczyzn na pokuszenie".
Łyżką dziegciu w tej całej awanturze jest fakt, że w oświadczeniu wydanym przez radę nadzorczą Meta w sprawie pokazywania nagości osób dorosłych (przy czym chodzi wyłącznie o nagość od pasa w górę) nie ma jednak ani słowa o przyznaniu kobietom tych samych praw, które mają mężczyźni.
Zespół ekspertów wchodzących w skład rady nadzorczej zwraca raczej uwagę na niejasność kryteriów w przypadku osób niebinarnych i transpłciowych. I nietrudno zauważyć, że czai się tu nimb ukrytego seksizmu.
Zamiast uznania, że wszystkie osoby, niezależnie od płci, mają prawo do pokazywania sutków, Meta brzmi, jak gdyby martwiła się raczej o to, co zrobić z faktem, że dana osoba przykładowo "wygląda jak kobieta", ale identyfikuje się jako mężczyzna i jest po sądowej zmianie płci w dokumentach. Taka osoba za usunięcie swojego zdjęcia czy zbanowanie konta miałaby prawo zwrócić się do sądu, bo i zostałaby potraktowana niezgodnie z regulaminem serwisu.
Można by uznać, że ruch #freethenipple tak naprawdę nic nie zmieniło, bo Meta prawdopodobnie zezwoli na publikację zdjęć przedstawiających sutki nie ze względu na równouprawnienie kobiet, ale osób niebinarnych i transpłciowych.
Jednak poruszanie tego tematu latami przez aktywistki, ale i gwiazdy sprawiło, że miliony osób po raz pierwszy zdało sobie sprawę z tego, że tego typu wymogi są wykluczające.
Czytaj także: https://natemat.pl/460060,oto-dlaczego-dziewczyna-cie-gryzie-seksuolog-wyjasnia-dlaczego-ona-gryzie