Bunt bywa twórczy. Co z tego, że kultura wysoka zamiera, a prasa w Polsce się kończy. Trzeba pójść pod prąd i wydać magazyn, niezależnie od konsekwencji. Z takiego założenia wyszedł Rafał Bryndal i spółka, którzy właśnie zadebiutowali „Chimerą” - pismem literacko-kulturalnym. Pomysł, choć niepopularny mógłby zaskoczyć. W końcu ostatnie miesiące przyniosły mnóstwo ciekawych tytułów. Niestety. Pod prąd też trzeba umieć chodzić.
„Wszechobecna ignorancja i dewaluacja słowa doprowadziły do tego, że zaczyna się ze szczególną atencją doceniać rzeczy naprawdę wartościowe” – pisze we wstępniaku „Chimery” Rafał Bryndal. „Nie bacząc na utyskiwania tych wszystkich, dla których tego typu przedsięwzięcia nie mają rynkowego sensu, chcemy wydawać pismo, które może choć w małym stopniu nawiąże do chlubnych tradycji tego historycznego tytułu. (…) To co, nas łączy, z twórcami ówczesnej „Chimery”, to umiłowanie literatury i pragnienie, aby pismo prezentowało wysoki poziom artystyczny. (…) Jestem pewien, że nasze pismo, zrobi na kim trzeba wrażenie”. Cóż, zaczyna się z wysokiego „C”. Padają słowa „kultura”, „literatura” i „wysoki poziom”, które przeplatają się z nazwiskami z okładki, takim jak Cielecka, Szymborska, Wiedemann czy Wojewódzki.
Brzmi pysznie. Po zamknięciu „Bluszcza” zdecydowanie brakowało na rynku mądrego pisma o literaturze. Co prawda jest świetny magazyn „Książki” wydawany przez "Gazetę Wyborczą", ale ukazuje się rzadko i trochę brakuje w nim tekstów około kulturalnych. „Chimera” z założenia mogłaby tę lukę wypełnić. Oczywiście używanie słowa „luka” jest pewnym nadużyciem, bo zapewne brak tego typu magazynów odczuwa niewielki odsetek Polaków. Jednak nawet dla małej grupy warto się starać. Jest to co prawda wyczyn heroiczny, ale po lekturze wstępniaka widać, że redakcja świetnie zdaje sobie z tego sprawę. Szkoda jednak, że obietnice skończyły się tylko na słowach. I to tych we wstępniaku. Bo im dalej w las, tym gorzej.
Między nogami Cieleckiej, a d... Wojewódzkiego
Tematem numeru jest narcyzm, kiedy jednak przeglądam kolejne strony „Chimery”, bardziej pasuje mi słowo „chaos”. Co prawda można w nim znaleźć samouwielbienie, ale raczej dotyczy ono autorów, którzy wydają się „krewnymi i znajomymi królika”, niż samej tematyki tekstów. Bałagan można jednak okiełznać. Trochę to trudne, bo w układ felieton, wywiad, reportaż, recenzja i znów felieton, wywiad i coś tam jeszcze, ciężko się wdrożyć, ale przy dużym samozaparciu można. Zamiast więc czytać, skupiam się na nazwiskach, które mają przyciągnąć czytelnika. Rudnicki, Bator, Springer brzmią dumnie i zwykle piszą świetnie. I tym razem nie zawodzą. Szkoda tylko, że przepadają między pseudointelektualnymi wynurzeniami Wojewódzkiego, o tym jak „celebryci dają dupy” i wywiadem z Cielecką o pozie, w której najlepiej jej się czyta Murakamiego.
Cóż, nawet najlepsi w takim towarzystwie trochę blakną. Oczywiście na wszystko można znaleźć wytłumaczenie. Wiadomo, że współczesne media bez „ryjów” sobie nie poradzą. Można więc wybaczyć śmietankę towarzyską, przelecieć felietony o pustej treści i wątpliwej jakości artykuły. Można, jeśli za tym znajduje się coś więcej. Niestety „Chimera” w tym miejscu się kończy. Magazyn, mimo obietnic, nie zawiera żadnej pogłębionej analizy, tekstu krytycznego czy chociażby artykułu, który miałby więcej niż dwie strony. Są za to mocno nieświeże informacje o książkach, o których pisali już wszyscy. Wywiady z autorami, którzy byli już wszędzie i teksty napisane w oparciu o informacje, którymi każdy dziennikarz kulturalny bombardowany jest od kilku miesięcy.
Artykuły na sms
Oczywiście odbiorcą pisma, nie jest każdy, tylko wybrany. Tym bardziej jednak można by oczekiwać oryginalnych treści i zaskakujących puent. To, co jednak najbardziej zaskakuje, to tekst Bryndala zamykający magazyn, który jest zatytułowany „Z życia redakcji”. Miało być chyba śmiesznie, a wyszło strasznie. No bo jak inaczej opisać fakt, że naczelny przyznaje się, że „kontakty między wszystkim współtworzącymi „Chimerę” ograniczają się do wysyłania SMS-ów i lajkowania siebie na Fejsie”, a na spotkaniach redakcyjnych dochodzi do rozmów, których z wiadomych przyczyn następnego dnia nikt nie pamięta. Miejmy nadzieję, że o piśmie też w końcu uda im się zapomnieć. Innej drogi nie widzę.