Mateusz Gessler, syn Adama, zanim został restauratorem chciał uciekać od gastronomii. W tym celu wybrał się nawet na najbardziej odległe od gotowania studia. Mimo to, Mateusz Gessler niedawno otworzył kolejną restaurację. I chociaż robi to samo, co jego ojciec, przyznaje też wprost, że nie byłby w stanie z nim pracować.
Z Mateuszem Gesslerem rozmawialiśmy tuż po otwarciu jego restauracji „Warszawa Wschodnia” w Soho Factory. Spotkaliśmy się właśnie w tym lokalu, bo nasz rozmówca tam spędza większość swojego czasu, jak na restauratora pełną gębą przystało. Mimo to, Mateusz Gessler zdążył nam opowiedzieć o tym, jak został restauratorem, chociaż od tego uciekał, zdradza dlaczego nie może pracować z ojcem.
Jak to się stało, że zajmuje się pan tym, co ojciec i dziadek? Pociąg do gotowania siedzi w genach?
Mateusz Gessler: Na pewno w genach, bo ja skończyłem zupełnie inne studia, nie kulinarne.
To znaczy jakie studia?
Z wykształcenia jestem architektem ogrodowym.
To faktycznie dość daleko od gastronomii. Jakim więc cudem został pan restauratorem, zamiast projektować piękne ogrody?
Będę mówił o swoim rodzaju interesu, bo prowadzić restauracje można na dwa sposoby: być restauratorem albo jest się biznesmenem, który inwestuje w gastronomię. Mój dziadek był restauratorem, ojciec jest restauratorem, i ja też jestem.
Podejrzewam, że to kwestia wychowania. Ja nie wychowałem się w Polsce, a za granicą, ale moja babcia we Francji też miała restaurację, więc się w tym wychowałem. Próbowałem od tego uciec, ale zostałem wciągnięty z powrotem.
A wyobrażał pan sobie robić coś innego, niż być restauratorem? Czy te studia były wyłącznie próbą ucieczki od gastronomii?
Chyba, żeby uciec. Nie chciałem iść na studia gastronomiczne, bo całą wiedzę zdobyłem
w domu, ale potem i tak skończyłem szkołę gastronomiczną w Losannie. Na studia poszedłem też, żeby mieć życie studenckie jak każdy inny człowiek i trochę pozbijać bąków (śmiech).
Podświadomie czuł pan, że jednak zostanie restauratorem?
Zupełnie nie. Stało się to trochę przypadkowo. Do Polski przyjechałem 10 lat temu i poznałem swoją żonę. Przedtem pracowałem w zupełnie innym zawodzie, tu przyjechałem na wakacje. Ale poznałem Edytę, i tak zostałem. Nie chciałem kończyć innej rzeczy, którą wtedy zacząłem, więc po prostu otworzyłem swoją pierwszą restaurację.
I to już jest piąty pana lokal. Ale w przeciwieństwie do niektórych członków Pana rodziny, nie ma pan chyba parcia na szkło?
Mam program telewizyjny, ale to jest ta różnica. Jak się jest restauratorem, to jest się w restauracji od rana do wieczora. Ja nie mam innych lokali, bo prowadziłem interesy z bratem, rozstaliśmy się i to jest efekt.
Pana brat też poszedł w gastronomię?
Tak, pracuje z ojcem.
Pan nie chciał pracować z ojcem?
Nie.
Czy jeśli spytam o powód, to będzie zbyt osobiste?
Chodzi o to, że mamy bardzo podobne charaktery. Nie wychowałem się z panem Adamem. Jest moim ojcem, ale nie wychowałem się z nim, tylko we Francji z moją matką. Adam jest moim biologicznym ojcem, ale traktujemy się bardzo koleżeńsko. I nie jesteśmy w stanie razem pracować.
A nie boi się pan, że pana działalność będzie mimo wszystko oceniana przez pryzmat medialnego hasła: rodzina Gesslerów? Że celebryci, sława, a jedzenie i restauracje zejdą na dalszy plan?
Ja nie czuję się jak celebryta, ludzie się na mnie nie oglądają. Mój ojciec miał programy, moja ciocia ma programy, ja mam program, ale moja rola to bycie restauratorem, czuję się restauratorem. Jestem kucharzem, gotuję dla ludzi i to jest moja rzecz. Jak robię programy telewizyjne to dlatego, że mam trochę czasu w sobotę i akurat robię go w tej restauracji - dlatego jest mi łatwiej.
Gdybym miał jeździć gdzieś, tak jak mój ojciec, to nie robiłbym tego, bo najważniejsze dla mnie jest to, żeby moja restauracja dobrze sobie radziła i była na najwyższym poziomie. Program telewizyjny zabiera strasznie dużo czasu. A jak ktoś jest dziś celebrytą, to już nie nie znaczy. Ale fakt, jesteśmy rodziną restauratorską i jakieś skojarzenia będą, pozytywne czy negatywne.
Chciałby pan kontynuować to co w Warszawie zrobił Pana ojciec? Oczywiście, pomijając słynne kwestie długów.
Tata jest znany, jest na pewno prekursorem w Warszawie, szanowanym człowiekiem w gastronomii. Ale jakie on ma problemy – nie wiem, będę go bronił, bo wiem, że na pewno on ma część racji i miasto ma część racji. Co do jedzenia – myślę, że to on ciągnie ten
statek do przodu, to on tworzy nowe smaki, nowe miejsca, kucharzy, "Krokodyla", "Fukiera" i tak dalej. Jak ktoś coś tworzy, to zawsze zostawi jakiś swój ślad. Czy ja chciałbym pójść w jego ślady? Chyba to będzie niemożliwe, bo zupełnie inne rzeczy gotujemy i robimy, ale na pewno chciałbym, żeby ludzie go zapamiętali.
Gdzie więc leży ta różnica w stylach, smakach między dwoma kucharzami?
Nieważne, czy to będzie kuchnia tajska, żydowska, francuska czy meksykańska - ważne, żeby była dobra. Gotujemy podobnie, bo ze świeżych produktów, ale mamy inny styl aranżacji, mentalności i tak dalej. W tym bardziej odczuwam tę różnicę. Mam nadzieję, że w jakości jedzenia nie odstaję od ojca za bardzo.
Pana syn ma z kolei 8 lat. Widać u niego dryg do gotowania, ma to w genach tak jak pan?
Tak, prowadziłem jeszcze klub nocny i wtedy on się urodził. Wychował się prawie że w restauracji i chyba ma do tego dryg. Teraz często towarzyszy mi i tutaj w restauracji i w programie.
Czyli gdzieś, cały czas, pana syn ma styczność z gotowaniem. Chciałby pan, żeby i on został kucharzem, a potem restauratorem?
Nie chciałbym. To najgorsza robota na świecie. Najlepsza, ale i najgorsza. Trzeba być tutaj non stop, życie osobiste jest bardzo ograniczone. Jeśli on będzie tego chciał, to będę chciał, a jeśli on nie chce - to jest wybór i mogę go tylko kierować w życiu.
A nie myślał pan o tym, żeby wrócić do Francji i tam prowadzić biznes?
Nie. Jestem tam raz w miesiącu. W Polsce mi się podoba od 10 lat, chociaż nie wiem, czy zostanę tu na zawsze, trudno mi to przewidzieć.
Jest jakieś wyjątkowe, jedno miejsce, w którym chciałby pan otworzyć restaurację?
Chyba nie. Mam to, co mam, póki co nie mam większych marzeń. Ale dużo już przeżyłem, wiele razy przemieszczałem się po świecie i nie wiem, co będzie jutro. Chociaż swoje życie wiążę z Polską i myślę, że tak już zostanie.
W takim razie, zupełnie biznesowo - czemu akurat warszawska Praga? Większość knajp, restauracji otwiera się jednak w centrum czy na Powiślu, jako dzielnicach bardziej "prestiżowych".
Bo takiej hali, jak ta, nie znalazłbym nigdzie. Szukałem też takiego rodzaju miejsca, którego ludzie by szukali i chcieli tu przychodzić, a nie tylko wpadali, jedli i wychodzili. Otworzyłem to miejsce kilka dni temu i już mam pełno klientów. Ludzie nauczyli się, że tam, gdzie jest dobre jedzenie, warto przychodzić i podejrzewam, że tu też będą chcieli wracać. Dodatkowo, tutaj jest teren zamknięty, dzieciaki mogą sobie latać po ogrodzie, mam taras, a restauracja będzie otwarta 24 godziny na dobę.
24h/dobę?! Bardzo niewiele jest takich restauracji w Warszawie. Przyznam szczerze, że do głowy przychodzą mi tylko pewne lokale przy Placu Trzech Krzyży.
No, to teraz jest też tutaj. Ja nie miałem gdzie jeść w nocy i pomyślałem: może nie jestem jedyny?
To dość oryginalny koncept, pewnie dość ryzykowny?
Podobnie było jak otwierały się "Zakąski i Przekąski". Nikt nie czuł po co komu nóżki i śledź w nocy, przecież ludzie chcą kebaba. A jednak - chcą wódkę, śledzia i ogórka. Świat po prostu należy do odważnych. Trzeba być odważnym i próbować, bo jak się nie próbuje, to się nie ma.
A jeśli formuła 24 się nie sprawdzi, wtedy restauracja będzie otwarta tylko w ciągu dnia?