Kobieciarz, oryginał i warszawski bywalec. Marek Raczkowski, satyryk, którego rysunki przez lata były drukowane w „Polityce”, a teraz można je znaleźć w „Przekroju”, lubi iść pod prąd. Wkrótce ukaże się wywiad rzeka z rysownikiem o przewrotnym tytule „Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki”. O dziwo wiele w tym prawdy. Raczkowski – mężczyzna, który nie stroni.
„Najpierw byłem okropnie brzydki. Ohydna klucha z wielką głową. A potem nagle zrobiłem się śliczny. Do tego nie dość, że najmłodszy, to jeszcze jedyny chłopiec w rodzinie. Mamlali mnie więc, przewracali i fotografowali. Z fiutkiem, w sukienkach, z doklejonymi rzęsami, w kucykach. Bez przerwy się wygłupiali, mną bawili, wgryzali się w mój brzuszek, łaskotali, robili takie rzeczy, za które dziś w Stanach to 40 lat więzienia” opowiada Raczkowski Tomaszowi Kwaśniewskiemu w Wysokich Obcasach Extra. Dziś choć satyryk ma mocno po pięćdziesiątce, nadal pozwala sobie na szczeniackie zachowania i dziecięce gryzienie w brzuszek. W wywiadach w rozbrajający sposób potrafi opowiadać o swoich seksualnych ekscesach, zamiłowaniu do narkotyków i innych słabościach, które sprawiają, że przez społeczeństwo traktowany jest bardziej jako rozmarzony chłopiec niż stateczny mąż i ojciec.
Niedojrzałość nie przeszkadza mu jednak w karierze, a może nawet wręcz przeciwnie - pomaga. Rysunki Raczkowskiego charakteryzują się grubą, kulfonowatą kręską i absurdalnymi tekstami. Nie są to wypracowane obrazki, które można powiesić na ścianie, tylko raczej zabawne przez swoją ułomność rysuneczki. Z pozoru błahe i byle jakie, w rzeczywistości niosące poważną treść. Jak chociażby rysunek przedstawiający mężczyznę wtykającego polskie flagi w psie kupy, który przyniósł satyrykowi rozgłos i wywołał dużą debatę publiczną. Nie był to zresztą jedyny raz, kiedy satyra Raczkowskiego wyszła z ram gazetowej szpalty i zaczęła żyć własnym życiem. Przygody „Stanisława z Łodzi”, obraz tłumu niosącego transparent z napisem „K**** m**” czy wielkanocny rysunek z przerażonym chłopcem i ojcem mówiącym „Synu! Czas poświęcić jajka” zyskały ogromną popularność. Ludzie dzielą się nimi na Facebooku, komentują i lajkują.
Dziwki, wódka, koks
Raczkowski to jednak nie tylko zdolny rysownik, ale przede wszystkim przedstawiciel warszawskiej bohemy i stały bywalec nocnych klubów i burdeli. Legendy o wyczynach Raczkowskiego popularnością przerosły na pewno niejeden z jego rysunków. Sam jednak artysta nie ma nic przeciwko opinii, którą wystawia mu środowisko, a nawet celnie ją podsyca. W wywiadach lubi się chwalić swoją słabością do narkotyków i kobiet, deklarując, że „Nawet kulturalni ludzie używają czasem takich rzeczy jak ecstasy, kokaina czy dopalacze. Chyba nie oczekujesz ode mnie oburzenia na wieść o tym, że ktoś wciągał koks?”. Eksperymenty z substancjami raczej nie burzą, bo idealnie pasują do ekscentrycznego wizerunku, na jaki zapracował sobie artysta, natomiast przygody z prostytutkami mogą budzić lekkie zgorszenie.
Przełamywanie tabu to specjalność Raczkowskiego. W wywiadach wielokrotnie podkreśla, że jego największym autorytetem jest Jerzy Urban i że działał w opozycji tylko dlatego, że chciał zaimponować pięknym koleżankom. Stosunek artysty do kobiet to zresztą osobny rozdział w życiu Raczkowskiego. Jak sam mówi: „podrywa na obojętność”. Z tego podrywania chyba jednak nie wychodzi zbyt wiele, bo jak można przeczytać w najnowszej książce, która jest wywiadem rzeką z satyrykiem, Raczkowski nie stroni od agencji towrzyskich. „Prostytutki kocham i szanuję. Mam bardzo zażyłe stosunki z prostytutkami. Sam też posiadam przecież lekkie obyczaje”. Wbrew jednak powszechnej opinii, Raczkowski wcale nie umawia się z paniami tylko na seks, ale częściej na rozmowy. Być może to kwestia kryzysu wieku średniego, co potwierdza gorzkie zdanie, które wypowiada w ostatnim wywiadzie dla "Przekroju" - "Z psa na baby zamieniłem się w psa na ludzi"
Rozpustnik-marzyciel
Ekscentryk. To słowo chyba najbardziej pasuje do drobnego mężczyzny z burzą siwych włosów. O mieszkaniu Raczkowskiego krążą legendy. Podobno nikogo do niego nie wpuszcza i porusza się w nim na hulajnodze. Ile w tym prawdy? Nie wie nikt. Satyryk dba o to, żeby jego postać była owiana pewną tajemnicą. W wywiadach przechwala się imprezowym trybem życia, wstawaniem o 15 i zamiłowaniem do kilkudniowych libacji. Jego nieskrępowana szczerość bardziej ma na celu wywołanie śmiechu, niż zgorszenie. Choć czasem ta granica potrafi się zatrzeć. W końcu mało kogo w Polsce stać na to, żeby powiedzieć o problemie z chorą Alzhaimera matką „ staram się nie trzeźwieć, żeby o tym nie myśleć”. Przesada? Takie słowo raczej nie funkcjonuje w słowniku satyryka.
Choć sam przesadzać lubi. Szczególnie z wydatkami. „Pozostawienie mnie z pieniędzmi samego to nie jest dobry pomysł” mówi w Przekroju Zuzie Ziomeckiej i Hani Rydlewskiej. „Nie wiem, co trzeba by zrobić, żeby ograniczyć moją rozrzutność? Może ubezwłasnowolnić?”. Może jest to jakiś trop, choć bez Raczkowskiego świat zdecydowanie byłby smutniejszy. Satyryk ma do siebie dystans, który w połączeniu z talentem do opowiadania anegdot, tworzy świetną mieszankę. Wywiady z rysownikiem czyta się, jak książki przygodowe. Jego historie rozczulają i pokazują, że pod całą tą skorupką, na którą składają się "dziwki, alkohol i koks", kryje się wrażliwy człowiek.
„Większość ludzi umie pływać, dlatego śni im się, że latają – opowiada dziennikarzom „Playboya”. „Mnie nigdy nie śniło się latanie, tylko właśnie pływanie. Na szczęście, gdy nauczyłem się pływać, skończyłem o tym śnić i teraz mogę w snach latać do woli. Wziąłem na basenie lekcje u pani instruktor. Przygotowałem płetwy, zatyczkę do nosa i korki do uszu. Niestety instruktorka mną gardziła. Nie pozwoliła założyć zatyczki i kazała wciągać nosem wodę. Była dobrze zbudowana i po dwóch lekcjach zacząłem jej unikać. Sam się nauczyłem. Wystarczyło, że pokazała mi, jak utrzymywać się na powierzchni. Kończynami zacząłem ruszać sam. Najlepiej pływam w płetwach. Chciałem kupić przezroczyste, żeby nikt nie widział. Niestety, takich nie produkują”. I jak tu go nie kochać.