Media społecznościowe obiegła informacja, że we Wrocławiu mierzymy się aktualnie z inwazją szczurów. Te wychodzą z toalet (sic!), zasiedlają samochody, a niebawem przejmą władzę w ratuszu. I znowu wszyscy śmieją się z Wrocławia, który coraz częściej staje się jednym z najbardziej memicznych miast w Polsce.
Reklama.
Reklama.
Trochę mnie bawi, kiedy z perspektywy lokalsa widzę, jak w internecie odżywa dyskusja na jakiś stary temat. Bo prawda jest taka, że szczurami Wrocław żyje średnio raz w roku, ale zwykle w okolicach lipca i sierpnia.
Oczywiście ma to bezpośredni związek z tzw. "sezonem ogórkowym", kiedy to w miastach nic się nie dzieje, dlatego lokalne media wyciągają ponadczasowe treści. Okładki dzienników krzyczą więc nagłówkami o seksie w miejscach publicznych, hałasach podczas remontów torów tramwajowych (hehe) i właśnie o tym, że w całym mieście są plagi szczurów.
Czy we Wrocławiu faktycznie jest dużo szczurów?
Jakkolwiek to zabrzmi, ze szczurami we Wrocławiu żyję, odkąd pamiętam. Widywaliśmy się regularnie, kiedy w czasach studenckich (2009-2014) wracałam nad ranem z imprez (wówczas biesiadowały obok śmietników), a także wygrzewały się w słoneczku na podwórkach kamienic wokół rynku.
Nawet pamiętam, jak kiedyś zachowywały się tak głośno, że trudno było mi skoncentrować się na wywiadzie, który nagrywałam wówczas dla radia.
Jedna z ostatnich moich "przygód" ze szczurami miała miejsce w wakacje, kiedy na skwerku w podwórku ulicy Świdnickiej biesiadowałam ze znajomymi (znowu hehe), a wokół nas szczury urządzały sobie zabawę w berka. Nie ma tu żadnego nadużycia, bo one zwyczajnie biegały za sobą, kompletnie nie przejmując się naszą obecnością. Było to jednak na tyle dziwne, że zmieniliśmy miejsce posiadówki.
Czy zatem szczurów we Wrocławiu jest dużo? Subiektywnie mogę powiedzieć, że tak, szczególnie w centrum i parkach. Tym razem zwracają one jednak uwagę nie tylko na to, jak miasto nie możne sobie poradzić z deratyzacją, lecz także z PR-em.
Jak cię piszą, tak cię widzą, czyli z czego znany jest Wrocław?
Nie dalej jak w 2021 roku pisałam w naTemat o tym, że Wrocław to najlepsze miasto do życia i inwestowania. Niestety od czasu okrzyknięcia go mianem żywego ideału coś się zmieniło. To podejście do PR-u. Co ciekawe, Wrocław niby jest tu mocno do przodu, a jednak trochę jakby był spóźniony o krok.
Czasy, w których Wrocław był znany z Panoramy Racławickiej i szklanej fontanny na rynku (choć i tę swego czasu obśmiewano), już niewątpliwie się skończyły. Taki obraz miasta mają w głowie jedynie seniorzy lub ludzie, którzy nie są na bieżąco z mediami społecznościowymi. Dziś w Polsce stolica Dolnego Śląska, szczególnie w oczach młodych ludzi jest przede wszystkim memem. Już tłumaczę, co mam na myśli.
Od pewnego czasu Wrocław regularnie staje się obiektem kpin. Na satyrycznych profilach w sieci zdefiniowany jest przede wszystkim jako miasto prezydenta-celebryty i wykolejających się tramwajów wrocławskiego MPK. Nawet urocze na swój sposób krasnoludki, które można spotkać w mieście, stały się niedawno obiektem kpin. Powód? Jedna z firm postawiła krasnala z Thermomixem.
Do tego zacnego grona wrocławskich memów doszły jeszcze teraz szczury, które faktycznie są i faktycznie dają się we znaki mieszkańcom. Nie jest ich jednak ani specjalnie więcej niż w Warszawie (statystyki w obu miastach mówią o trzech szczurach na mieszkańca), ani nie planują inwazji.
Co więcej, tematów, które można rozdmuchać do rangi memów, jest we Wrocławiu jeszcze cała masa. Gwarantuję przy tym jednak, że 1:1 można je przenieść na grunt innego miasta i też by pasowało. Z jakiegoś powodu to jednak Wrocław zepchnął Radom z podium i stał się nowym "nielubianym uczniem" na ogólnokrajowej mapie Polski, z którego można bezkarnie się ponabijać.
Czego brakuje we Wrocławiu? Dystansu, droga władzo
Wrocław to obiektywnie ładne, dobrze rozwijające się miasto, w którym ludzie autentycznie chcą mieszkać. Świadczą o tym chociażby kosmiczne ceny nieruchomości. Komunikacja miejska faktycznie jest bez szału, ale memy (choć bardzo je lubię) są w rzeczywistości mocno przesadzone.
Jacek Sutryk to faktycznie postać memiczna, ale jest też pracoholikiem, więc jego urząd robi dość dużo. Jasne, można się czepiać i pewnie bez namysłu mogłabym wyrecytować całą litanię tego, co we Wrocławiu nie działa, ale z pewnością jest sporo inwestycji, które można pochwalić. Co więc jest nie tak? Ano brak dystansu.
Trzymając się przykładu Jacka Sutryka można zobaczyć doskonale, że największym problemem prezydenta Wrocławia jest jego brak dystansu. Kiedy ktoś hejtuje go w sieci, albo jest chamski, to albo blokuje, albo wyjaśnia, że nie jest wielbłądem, co jeszcze bardziej nakręca dyskusję.
Podobną strategię przyjęło MPK, które cały czas stara się przekonać, że wszystko tam działa bez zarzutu. Co więcej, żeby statystycznie zmniejszyć liczbę wykolejeń, nadano nawet nazwę na jeden z jego rodzajów, który nazwano "rozjechaniem". Efekt był jednak nie taki, że ludzie nie zachwycili się lepszymi statystykami, lecz nabijali się z tego, że miejski przewoźnik na siłę próbuje wmówić ludziom, że białe jest czarne.
Odkąd pamiętam, PR Wrocławia prowadzony był w śmiertelnie poważny sposób. Wszystko było brane na serio, a każdy nawet najbardziej zabawny temat musiał być później roztrząsany do rangi ogólnomiejskiej skali. Ewentualnie oberwało się któremuś z urzędników. Szczury, które pływają ludziom w sedesie, są więc okazją do tego, by pomyśleć, że może da się inaczej. Że odwracanie (nomen-omen) kota ogonem niewiele tu da, a wręcz może zaszkodzić.
Jak zrobić to mądrze i z lekkością, szczerze nie wiem, ale od tego jest kilkanaście kreatywnych osób w departamencie Jacka Sutryka, które mam nadzieję, że dostaną od prezydenta pozwolenie na wpuszczenie do ratusza trochę lekkości. Parafrazując, łapcie szczura za ogon!