Przypomnijmy, że na początku marca Quentin Tarantino przekazał spragnionym jego twórczości fanom, że napisał już swój dziesiąty (podobno ostatni film). Na tamtą chwilę wiadomo było, że projekt nazywa się "The Movie Critic", a jego akcja osadzona będzie w latach 70., a dokładniej w 1977 roku (tym samym, w którym premierę miały "Gwiezdne wojny: Część IV - Nowa nadzieja" George'a Lucasa).
Ze względu na tytuł (pol. "Krytyk filmowy") spekulowano, że fabuła może dotyczyć Pauline Kael – słynnej krytyczki filmowej, o której Tarantino wielokrotnie wypowiadał się w wywiadach.
Pod koniec marca okazało się jednak, że domniemania nie były słuszne. Chociaż podczas spotkania w Paryżu reżyser nie zdradził za dużo szczegółów na temat najnowszego projektu, jednoznacznie zaprzeczył plotkom o tym, że bohaterką jego filmu miałaby być Kael.
Tarantino w końcu uchylił rąbka tajemnicy i ujawnił, że bohaterem jego filmu będzie osoba z branży porno, którą reżyser znał dość dobrze, gdyż jako nastolatek pracował przy automatach z magazynami pornograficznymi. – Wszystkie inne rzeczy były zbyt obrzydliwe, by je czytać. Ale był też ten szmatławiec porno, który miał naprawdę dobrą kolumnę poświęconą filmom – przekazał Tarantino w rozmowie z portalem Deadline.
– Pisał o mainstreamowych produkcjach, ale jako krytyk grał raczej drugie skrzypce. Uważam jednak, że był bardzo dobry. Był cyniczny jak diabli. Jego recenzje były skrzyżowaniem wczesnego Howarda Sterna i tego, czym byłby Travis Bickle z "Taksówkarza", gdyby był krytykiem filmowym – opisywał dalej swojego bohatera reżyser.
– Pisał, jakby miał 55 lat, ale był po trzydziestce. Zmarł przed czterdziestką. Przez jakiś czas nie byłem pewien, co się z nim stało, ale zgłębiłem temat. Wydaje mi się, że przyczyną śmierci były komplikacje związane z alkoholizmem – dodał.
Przypomnijmy, że ostatnim filmem było "Pewnego razu... w Hollywood", którego akcja również działa się w latach 70. Produkcja z jednej strony opowiadała historię dwójki przyjaciół: aktora (Leonardo DiCaprio) oraz kaskadera (Brad Pitt), którzy starają się przetrwać w brutalnych realiach show-biznesu. Z drugiej strony była to wariacja na temat sekty Charlesa Mansona.
"'Pewnego razu... w Hollywood' jest najsłabszym filmem w dorobku Quentina Tarantino, ale i tak lepszym niż większość produkcji z tytułowej Fabryki Snów. To też najbardziej lekkie i zabawne dzieło reżysera. Dla wielu fanów jego twórczości może okazać się jednak sporym rozczarowaniem" – recenzował dla naTemat Bartosz Godziński.