Nie znajdziesz ich w internecie. Nie mają szyldu, salonu i określonych godzin pracy, ale i tak nie brakuje im klientów. Żeby się do nich dostać, trzeba mieć znajomości, numer telefonu, wiedzieć gdzie zapukać. Usługowe podziemie kwitnie. Na lewo jest taniej, często szybciej i z dreszczykiem.
Alek od kilku lat tatuuje w swoim domu. Klientów zaprasza do pokoju. Na stole stoją narzędzia. Wyciąga maszynkę, zakłada rękawiczki i zaczyna pracować. W przerwie można napić się z nim herbaty, pooglądać telewizję, pobawić się z psem. Miło i przytulnie. Takich osób jak Alek jest znacznie więcej. Asia jeździ do domów klientów i robi im paznokcie. Tomek strzyże w swoim salonie. Klientki w papilotach siedzą u niego w kuchni, farbę nakłada się na tapczanie, w łazience myje się głowę. Nie ma specjalnych foteli, suszarek i oświetlenia. Wystarczy taboret i duże lustro. Podczas strzyżenia pali się papierosy. Można puścić swoją płytę, opowiedzieć o rozstaniu albo oglądać seriale. Domowe biznesy w czasach kryzysu kwitną.
Powodów na pewno jest kilka. W domu jest po prostu taniej. Wynajęcie specjalnej przestrzeni kosztuje, a czasem do pracy wystarcza kilka metrów kwadratowych i podstawowy sprzęt. Poza tym praca u siebie daje wolność. Można pracować w wybranych godzinach, nie trzeba przejmować się szefem i robić rzeczy, na które nie ma się ochoty. Oczywiście konsekwencją takiej decyzji jest brak ubezpieczenia i innych świadczeń, ale w dobie śmieciowych umów i tak niewiele osób może na nie liczyć, więc trudno się tym przejmować. Dodatkowym atutem jest nieformalny charakter pracy. Z klientem, który odwiedza nas w domu, można na więcej sobie pozwolić, porozmawiać, poznać się i zbudować więź, która w przypadku niektórych zawodów jest niezbędna.
Grunt do zaufanie
– Większość tatuaży, które mam, robiłem u znajomych w domu – mówi Patryk. – Nie lubię atmosfery, która panuje w studio. Poza tym tam nigdy nie wiesz, na kogo trafisz, a nawet jeśli pracuje w nim jakaś rozpoznawalna osoba, to terminy są strasznie odległe. Do tego tatuaż robiony w domu jest o wiele tańszy od tego, który robi się w studio. Przy tego typu zawodach najważniejsze jest zaufanie. Do osób, które tatuują w domu, można się dostać tylko z polecenia. Taka sytuacja zobowiązuje – dodaje Patryk.
Wiele osób boi się skorzystać z domowej usługi w obawie przed zakażeniem, w końcu w mieszkaniu trudno o sterylną przestrzeń. – Kiedy słyszę takie argumenty, to mogę tylko wzruszyć ramionami – mówi Alek, tatuator. – Na tatoofestach ludzie się dziarają, leżąc jeden obok drugiego. Kilkaset osób w tym samym czasie. Tam o warunki higieniczne trudno, ale w domu? Ja zawsze zakładam rękawiczki i używam nowych igieł. Nie wyobrażam sobie innej sytuacji. Niezależnie od tego, czy idziemy do salonu, czy do kogoś do mieszkania musimy zawsze wymagać czystości – tłumaczy Alek.
Wolność, elastyczność, niezależność
Domowe studio to nie tylko wygoda dla usługodawców, ale także dla klientów. – W ciągu tygodnia bardzo dużo pracuje, a w weekendy studiuje. W mojej sytuacji umówienie się do normalnego fryzjera jest praktycznie niemożliwe – mówi Ania, która od lat strzyże się w domu Tomka. – U Tomka zdarzało mi się wylądować o 23 w nocy. Jeżeli chodzi o terminy, jest bardzo elastyczny. Zależy mu na kliencie, więc się do niego dostosowuje. Na wizyty umawiam się przez Facebooka albo wysyłając SMS-a. To bardzo wygodny sposób. Salony fryzjerskie zawsze mnie przerażały. Kojarzą mi się z plotkującymi paniami przeglądającymi gazetki. U Tomka mam spokój. Jak nie mam ochoty, to nie rozmawiamy – dodaje Ania.
Wolność to hasło, które przyświeca podziemnym usługom. Kiedy pracujemy na siebie, nie musimy chodzić na kompromisy. Tę wartość szczególnie cenią sobie wykonawcy niszowych zawodów. – Jeżeli wzór mi się nie podoba, to go po prostu nie zrobię – mówi Alek. – Kiedy pracowałem w studio, musiałem robić okropne chińskie znaczki, tribale i herby Legii. Jestem artystą i zależy mi na niezależności. Pod każdym moim tatuażem mogę się podpisać. To dla mnie olbrzymia wartość – dodaje.
Jest ryzyko, jest zabawa
Oczywiście praca na swoim ma też swoje minusy. Po pierwsze jest to zwykle praca na czarno. Po drugie trzeba zabiegać o klienta. Kiedy pracuje się w nieformalny sposób, bez szyldu i ogłoszeń, trzeba się natrudzić, żeby znaleźć chętnych. Zwykle droga do domowych usług wiedzie przez bardziej formalną drogę. Asia, manikiurzystka zaczynała w salonie. Przez kilka lat pracowała pod dyktando i przywiązywała do siebie klientów. Kiedy odeszła, zabrała ich ze sobą. – Żeby zacząć działać w podziemiu, trzeba być naprawdę dobrym i twardym – opowiada Asia. – Początki są trudne. Klienci nie są przyzwyczajeni do nowych warunków. Często się boją. Z czasem jednak sytuacja się stabilizuje. Mój zawód opiera się w dużej mierze na poleceniu. Nie mogę zawieść moich klientów, bo się ode mnie odwrócą – tłumaczy.
Faktycznie. Usługowe podziemie jest ryzykowne. Jeden fałszywy krok może wiązać się z utratą większości klientów. Każdy medal ma jednak dwie strony. Jeżeli pracujemy dobrze, a klienci nas lubią, to szansa długotrwałej współpracy jest większa niż w przypadku salonu. Patrycja na paznokcie do Asi chodzi od kilku lat. Zmieniały się mieszkania, numery telefonów i sytuacje, ale ich współpraca nadal trwa. – Asia jest tak dobra w tym, co robi, że nie wyobrażam sobie, że mogłabym chodzić do kogoś innego – mówi Patrycja. – Zna mój gust, wie, jakie mam problemy i co dobrze na mnie wygląda. Ufam jej, więc dzięki niej sporo się nauczyłam. Potrafi przekonać mnie do koloru, którego sama nigdy bym nie wybrała – dodaje dziewczyna.
Usługowe podziemie najczęściej rozwija się w dużych miastach. Jego klienci to zwykle zabiegani młodzi ludzie, którzy nie zawsze mają pieniądze, ale mają za to pomysł na siebie. Nie boją się zaryzykować, ale przy tym lubią mieć