Może trudno to sobie wyobrazić, ale są rzeczy, które przy pierwszym zetknięciu się z Sycylią są naprawdę uciążliwe. Przy całym uroku Włoch przecierałem oczy ze zdumienia. Opowiem wam o ciemniejszej stronie tygodniowego wypoczynku w Katanii, 300-tysięcznym mieście u podnóża Etny.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Katania. Trzeba to od razu przyznać – jest typowo włoska i bardzo przyjemna. Katedra, uniwersytet, zabytkowe kamienice, widowiskowe, kamieniste wybrzeże, na którym Włosi dyskutują właściwie całą dobę. Ludzie sympatyczni, kontaktowi, pomocni, bariera językowa nie jest żadną barierą, gdy ktoś jest pozytywnie nastawiony i naprawdę chce ci pomóc. Ale...
Problemy zaczęły się bardzo szybko, bo jedno trzeba o tym miejscu wiedzieć – tuż za ścisłym centrum zaczyna się włoska prowincja. Dla jednych leniwie sączące się życie Italii ma swój urok, ale jeśli lubimy tryb: idziemy przed siebie, spontanicznie, nie wiemy gdzie, będzie ciekawie, to zaczyna się robić ekstremalnie. Mówię o sytuacji, gdy w słońcu jest prawie 40 stopni, temperatura odczuwalna jeszcze z 5-10 stopni wyższa, a bagaże po nieprzespanej nocy na lotniskach zaczynają naprawdę ciążyć.
Wy tu tak żyjecie?
Pierwszy raz dostałem od tego miejsca z liścia jeszcze koło lotniska. Może trudno w to uwierzyć, ale tam... nie ma przystanków. To znaczy są, ale takie, że człowiek przyzwyczajony do tego, jak "powinien" wyglądać przystanek, bo zna go z Warszawy, Siedlec czy Puław, za cholerę sam nie domyśli się, że on tam jest.
Machamy do kierowcy autobusu komunikacji jadącego niedaleko terminala. Chcemy dostać się do centrum miasta, on jedzie gdzie indziej, ale jest naszą jedyną nadzieją na pomoc, jakąkolwiek wskazówkę, bo żywej duszy nie widać, przystanku tym bardziej, tylko coś na kształt pustej zajezdni autobusowej, gdzie on się właśnie chyba meldował.
Pokazuje nam: no tam! Patrzę, a tam jakiś zardzewiały żółty słupek, bez żadnych oznaczeń, obok płot, może jakieś roboty. Na pewno? Próbuję dociekać, bo upał jest już niemiłosierny, bagaże ciężkie, a otoczenie wygląda jak stara, nieczynna dzielnica przemysłowa, połączona z opustoszałymi osiedlami.
Żadnych oznaczeń dla pieszych (nie mówiąc o rowerzystach), którzy chcąc nie chcąc wejdą w meandry serpentyn wiaduktów prowadzących we wszystkie strony świata. Na pierwszy rzut oka: tu można co najwyżej w mordę dostać. A przecież z kilometr stąd na lotnisku wysiadają codzienne tysiące ludzi.
Tak, na pewno, to jest przystanek autobusowy, zapewnia kierowca. Jakby tego było mało, jeździć mają tam autobusy tej samej linii w dwóch kierunkach. Jeden do centrum, a drugi z miasta na jakieś za**pie. Musimy upewnić się u kierowcy, czy jedziemy do celu. O rozkładzie jazdy, tablicy elektronicznej, mimo że to już Katania, po prostu zapomnij.
Nie ma rozkładów jazdy
Kolejna sprawa: gdy wyjedziesz z wystawowego centrum miasta na przykład na położoną dosłownie trzy kilometry dalej reprezentacyjną ulicę Kennedy'ego prowadzącą na publiczne plaże, nie ma jakichkolwiek rozkładów jazdy.
A naprawdę, przydałyby się, bo to tam tłum wysiada na trzech głównych przystankach trzech publicznych plaż: Spiaggia Libera 1, 2 i 3. Na marginesie, gdyby ktoś pytał, to trzecia jest najlepsza, ale o tym szerzej poniżej.
Linia D z dworca autobusowego (bilet kosztuje 1 euro) w centrum teoretycznie jeździ co prawda co 15 minut, w jedną i drugą stronę. Ale około godziny 18 czy 19, gdy już wracaliśmy z plaży, a tam wciąż był tłum, a w mieście i na szosie żadnego korka, nagle... czekaliśmy na autobus powrotny godzinę. I tak naprawdę zastanawialiśmy się czy przyjedzie za pół czy może za dwie godziny. A może wcale. To zupełnie normalna sytuacja i nikogo nie powinna dziwić.
Nie ma chodników
Jeśli na przykład chcesz zrobić sobie pieszą wycieczkę z lotniska do miasta, bo to ledwie parę kilometrów, a obok na mapie widać wybrzeże, to możesz o tym zapomnieć. Nie ma chodników, jest tylko ulica, dość nieprzyjemne przedmieścia, jakieś magazyny, zabite dechami okna, by nie powiedzieć slumsy, z biednymi ludźmi siedzącymi na schodach. Skojarzenie o połączeniu południa Europy z Afryką było dość jednoznacznie. To w końcu bardzo blisko.
To zresztą typowe dla miejsc, które nie są stricte pod turystów. Brak chodnika, Włosi jeżdżący na pamięć, krzyczący coś do siebie czy do pieszych, ludzie chodzący przez te ulice jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
Autobus na Etnę raz dziennie
Następna sprawa: Etna. Gdy wstukasz: Katania, Sycylia – główne atrakcje, to wyskakuje Etna i długo, długo nic. Nie dziwi, bo to największy czynny wulkan Europy i potencjalna przygoda. No to jedziemy na Etnę – postanawiamy, to znaczy raczej ja postanawiam. Po szybkim wywiadzie środowiskowym dowiadujemy się, jak tam dotrzeć.
Po Starym Mieście chodzą naganiacze, którzy proponują ci wycieczkę na Etnę za 30-50 euro, w zależności od biura podróży czy krótkoterminowej spekulacji naganiacza, jeśli nazwać rzecz po imieniu, bo może brakuje im kogoś do kompletu w busie.
Tyle że to jak zjeść loda przez szybę. Bus jedzie do schroniska u stóp Etny, gdzie możesz sobie kupić na przykład biżuterię z lawy wulkanu. A na miejscu dopłacić za kolejkę 30 euro (do wysokości 2500 metrów) i opcjonalnie kolejne 20 czy 30 euro za busy 4X4, które zawiozą cię już po wulkanicznym żużlu na jakieś 2 800 metrów.
Oczywiście teoretycznie możesz tam wejść samemu nawet wyżej, do 2 900 metrów, ale to zdecydowanie nie dla typowego turysty bez specjalistycznej odzieży i ekwipunku. Cała Etna ma 3 357 m, do maksymalnie około 3 300 można się dostać wyłącznie z uprawnionym przewodnikiem.
Pomyślałem, pojadę przynajmniej do tego schroniska, a potem się zobaczy, więc po co płacić naganiaczowi. Albo taksówkarzowi z dworca, który chce 1,50 za kilometr jazdy, a do schroniska jest około 40, skoro do Rifugio Sapienza dojadę linią podmiejską, jak wstukuję w wyszukiwarkę.
Linia AST, czyli Katania w pigułce
Jeździ tam linia autobusowa AST, bilet kosztuje 6,60 euro w obie strony. Super. Być w Katanii i nie zobaczyć przynajmniej tej całej Etny z bliska, no nie może być. Ale nawet nie spróbowałem. Bo po wszystkich wcześniejszych doświadczeniach zobaczyłem oczyma wyobraźni nocny koszmar, czyli Sycylię spotęgowaną, sformatowaną pod powieść grozy Stephena Kinga i to taką z dawnych dobrych lat 80. Dlaczego?
Mianowicie: linia AST jeździ... raz dziennie. No dobrze, w sezonie, i to nie w każdy dzień, dwa razy. W każdym razie nie tego dnia, gdy chcieliśmy tam jechać. O 8:15 start, autobus powrotny o 16:30. Moja partnerka od razu powiedziała: nie ma mowy. Jest upał, jak tam zostaniemy, to może umrzemy z pragnienia czy coś, przekonuje jak kobieta. Oczywiście nie było mnie w stanie to zatrzymać. No bo jak to: nie pójdę na wulkan?
Dopóki nie poczytałem komentarzy. Średnia ocen linii AST to jakieś 2,5 na 5. Ale tylko teoretycznie, bo czytam i czytam te opinie, bo może znajdę coś, co rozwieje moje obawy. Co sprawi, że pomyślę, że to na pewno ich konkurencja pisze, żeby skompromitować linię AST, naganiacze chcą, żeby jeździć tylko z nimi. Ale tam same jedynki, czyli: 1. Jedna gwiazdka na pięć.
Co więc piszą ludzie? Że te pojedyncze autobusy jeżdżą, o których godzinach chcą. Że są stare, śmierdzące i rozklekotane. Że ich kierowcy są na tych serpentynach brawurowi, bawią się zakrętami i wysokością.
Że ten jedyny powrotny o 16:30 często o tej godzinie nie jeździ. Może przyjechać o 18:30, może o 19:30, a może w ogóle. Na infolinii nikt nie odbiera połączeń, a jak już odbierze, to kierowcy nic nie wiedzą albo odburkują. Walą ci słuchawką na pożegnanie. I wtedy powiedziałem: pas.
Publiczne plaże w Katanii
Kolejna sprawa: dostępne dla każdego turysty plaże. W mieście ich nie ma, a przynajmniej w turystycznej części Katanii. Są głazy wulkaniczne, ale to dobre na zrobienie zdjęcia wieczorem ze światełkami Sycylii na przeciwległym brzegu czy pójście do knajpki.
Zdecydowana większość plaż w okolicach miasta jest prywatna, za wstęp tam należy zapłacić lub mieć w pakiecie dostęp w ramach pobytu w ośrodku. A raczej nie ma za co dopłacać, naprawdę. Brzeg jest wąski, nic tam ładnego, wygląda trochę jak trzeci świat. Jak wiele przedmieść Sycylii.
A na tych publicznych? Na tym skrawku, gdy porównać to do typowej plaży nad Bałtykiem, jest zawsze tłum ludzi, dobrze, że bez parawanów i dobrze, że przyjaźnie nastawionych. Na piachu śmieci: co metr widać niedopałek papierosa, bo Włosi po prostu je tam rzucają.
Najlepsza jest plaża publiczna numer 3, bo najdalej od miasta. Na pierwszą i drugą jest długie dojście po gorącym piachu i deskach, w sąsiedztwie śmieci czy jakichś betonowych pozostałości nie wiadomo czego. Ponadto na pierwszej widać zbyt blisko port, betonowy falochron i wpływające statki. Coś jak być na plaży miejskiej w centrum Gdyni.
Katania czasem wygląda jak śmietnik
Następna rzecz: śmieci na każdym kroku. W mieście na długich przestrzeniach po prostu nie ma śmietników.
Worki z odpadami walają się po reprezentacyjnych ulicach i deptakach, wszędzie, wszędzie pety. Ale to nie dziwi. Ze sklepu luksusowej marki wychodzi elegancka Włoszka z torbą Diora, jak spod igły, ciemne okulary, głowa w chmurach, rzuca peta na chodnik, depcze i idzie dalej spokojnym krokiem. Norma.
Dziki tłum na lotnisku, nikt nic nie wie
Przyjechaliśmy akurat w trakcie plagi upałów na Sycylii. Pełno lotów przekierowanych z innych portów. Poniekąd sytuacja na lotnisku zrozumiała, ale nie do końca. Gdzieś unosił się typowy włoski tumiwisizm. Albo może brak nowoczesnych inwestycji, infrastruktury. W każdym razie jawi się to trochę jak poprzednia generacja w porównaniu do polskich terminali.
Chaos, nikt nic nie wie. Na lotnisku dziki tłum ludzi, niektórzy w panice. Mało tego, muszą czekać koło terminala w skwarze, na pełnym słońcu, dopóki pracownik nie wezwie ich na lot. W środku i tak jest wystarczający kocioł podróżnych. Niektórzy słabną, muszą odpocząć w cieniu.
Polka obok nas ma lecieć do Aten. Do lotu ma dwie godziny, ale usłyszała właśnie od kogoś, że niestety... leci z Palermo. To ponad 200 km od Katanii. Nie dostała żadnego maila, krzyczy rozpaczliwie w tym tłumie do pracownika lotniska: co ma w ogóle zrobić? On nic nie wie. Pokazuje mu bilet w telefonie, ten czyta, kiwa głową ze zrozumieniem. Tyle.
***
I żeby nie było: Włosi są cudowni. Prawie każdy chce ci pomóc, nawet jak nie mówi po angielsku, rozszczebiocze się, macha ci zamaszyście rękoma, śmieje się, idzie z tobą, cieszy się, że "Polonia" i że w ogóle może z tobą pogadać. Żartuje "TU MUSZYSZ ISZCZ", jak widać, Polaków jest wielu, skoro się tego nauczył.
W burgerowni, gdy szukasz monet, miły chłopak sprzedawca macha ręką i wysypujesz mu ten bilon, mimo że na oko brakuje z pół euro. Śmieje się i poklepuje po ramieniu. Jest taniej niż w Polsce.
Okolica jest przepiękna. Praktycznie z każdego miejsca, gdzie nie zasłaniają ci akurat budynki, widać uśpioną, "pomrukującą" Etnę, marzenie każdego szukającego dreszczyka przygody innej od tej opisanej w przewodnikach. De facto Katania leży na jej zboczu.
Przedwojenna zabudowa miasta, te wszystkie, powiedzmy, "pachnące" rybami i owocami morza targi i przedwojenne kamienice z wysokimi oknami. To prawdziwe południowe miasto aż tętni autentycznością.
I oczywiście... za żadne skarby nie zamieniłbym tego doświadczenia na wczasy w Polsce.