Jako naród pojęcie o referendach mamy niewielkie, a stosunek do nich dość ambiwalentny. Jedyne ważne referendum, które zorganizowano w Polsce - o wejściu do Unii Europejskiej - odbyło się 20 lat temu. W ostatnim z kolei wzięło udział zaledwie 7,8 proc. Polaków. Łącznie wszystkich referendów mieliśmy w historii siedem. Czy to zaplanowane na 15 października ma jakikolwiek sens? Wydaje się, że nie. Ale może stać za nim poważniejszy plan PiS na zdobycie nowych wyborców.
Reklama.
Reklama.
Mając świadomość, że był długi weekend, przypominamy, że w jego czasie rząd uraczył nas kampanijnym newsem na temat referendum. Podano cztery pytania, które mają zostać zadane Polakom 15 października, a więc w dniu wyborów parlamentarnych.
"Wyprzedaż państwowych przedsiębiorstw", "podniesienie wieku emerytalnego", "likwidacja bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi" oraz "przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki (...)" - oto czego dotyczą pytania w nadchodzącym referendum. Choć chyba jednak bardziej trafnie byłoby powiedzieć, że dotyczyły, bo treść dwóch z nich zdążyła się już zmienić.
Cztery z dwunastu, czyli dlaczego takie pytania na referendum
Każdy, komu wydaje się, że pytania, które mają zostać zadane Polakom w referendum, zostały wymyślone na kolanie, jest w błędzie. Jak udało się ustalić dziennikarzom Onetu, partia miała przynajmniej 12 pomysłów na to, o co zapytać Polaków, jednak zagadnienia zostały wybrane spośród tych, które najbardziej dotykają... wyborców opozycji. Nie jest w końcu żadną tajemnicą, że sondaże nie chcą drgnąć, a żeby rządzić samodzielnie, PiS potrzebuje nowych zwolenników.
– Wbrew pozorom, PiS celuje w znacznie bardziej złożoną grupę adresatów. Nie jest to bardzo odkrywcze, że każde z pytań odwołuje się do narracji, którą od lat prezentuje partia rządząca, natomiast zagrożenie wojną, konieczność pracy prawie do śmierci czy konsekwencje niekontrolowanego napływu dużej grupy osób odmiennych kulturowo obcokrajowców, to obawy, które towarzyszą także wyborcom opozycji – tłumaczy Filip Pazderski z Instytutu Spraw Publicznych.
– Tak samo kwestia wyprzedaży państwowych firm kojarzy się wielu osobom z kryzysem pierwszych lat transformacji systemowej i reform gospodarczych, który straumatyzował wiele rodzin w latach 90. XX wieku. To osoby, które nawet jeśli nie zgadzają się z polityką PiS, pamiętają konsekwencje wyprzedaży majątku państwowego i zamykania wielu zakładów pracy w tamtym czasie – tłumaczy ekspert.
Jak dodaje, wszystkie zagadnienia odnoszą się także do pierwotnych obaw. – Lęk przed wojną, śmiercią i obcymi spoza naszej grupy tworzy się w przysadce mózgowej i ma w nas uruchomić procesy obronne przed podstawowymi zagrożeniami dla naszej egzystencji – wyjaśnia Filip Pazderski.
Pytania tendencyjne, ale też kompletnie bez sensu
Krajem, który bazuje na referendach, jest Szwajcaria. Patrząc na nią, z łatwością można zrozumieć, dlaczego polskie "referendum" nie jest w rzeczywistości żadnym prawdziwym referendum.
– Celem referendum, jeśli to okaże się wiążące, a więc weźmie w nim udział ponad połowa społeczeństwa, jest podjęcie określonych zmian. Popularną praktyką w Szwajcarii jest przekazywanie głosującym specjalnych broszur, w których opisane są skutki podjęcia konkretnych decyzji – tłumaczy Dominik Owczarek z Instytut Spraw Publicznych. Dodatkowo każde referendum jest poprzedzone rzetelną kampanią informacyjną.
– Biorąc pod uwagę to, jak brzmią pytania, które w referendum zamierza zadać PiS, trudno uwierzyć, że tu chodzi o jakiekolwiek pytanie obywateli o zdanie. Bo co autor ma na myśli, pytając o to, czy sprzedać państwowe przedsiębiorstwa, czy jak później zmieniono - "majątki". Że już nic nigdy więcej nie zostanie sprzedane? Wszystko będzie upaństwowione, a może dotyczy to konkretnych sektorów? – pyta retorycznie.
– Nawet jeśli Polacy odpowiedzą na pytanie i referendum będzie wiążące, to ono kompletnie niczego nie wniesie – tłumaczy i dodaje, że nie wiadomo co konkretnie po ewentualnie wiążącym wyniku referendum władze miałyby zrobić, a także, z czego społeczeństwo miałoby je w związku z tym rozliczać.
Podobnego zdania jest Filip Pazderski, który zwraca też uwagę na pytanie o wiek emerytalny.
– Oczywiście, że nikt nie chce pracować do 80. czy nawet 70. roku życia, ale warto byłoby jednocześnie uzmysłowić ludziom, że jeśli wprowadzimy wiek emerytalny na określonym, obniżonym poziomie, to będzie wiązało się to np. ze zmniejszeniem emerytur o konkretną kwotę. Dopiero wówczas, gdy będą mieli taką wiedzę, można oczekiwać, że odpowiedzą na pytanie w sposób świadomy i zgodnie z własnymi przekonaniami – wyjaśnił.
– Oczywiście każdy chciałby pracować krótko, a do tego mięć wygodne życie, ale trzeba mieć świadomość tego, że niski wiek emerytalny też niesie za sobą konsekwencje. Pomijam już fakt, że rząd składając do Komisji Europejskiej dokument Krajowego Planu Odbudowy (KPO- red.), sam zobowiązał się do podniesienia wieku emerytalnego – komentuje Filip Pazderski.
Narodowe? Nie, partyjne. Oto czemu służy referendum
Informację o pytaniach referendalnych przekazywali Polakom kolejno przez cztery dni Jarosław Kaczyński, Beata Szydło, Mateusz Morawiecki oraz Mariusz Błaszczak i nad tym też warto się pochylić. Bo skoro referendum uważane jest za rządowe i organizowane z publicznych pieniędzy, to dlaczego ogłasza je oficjalnie tylko trzech polityków rządu i jedna "szeregowa" europosłanka, którą dziś jest Beata Szydło?
Tę kwestię można pozostawić w kategorii pytań retorycznych, biorąc pod uwagę to, jak wyglądał wstęp do ogłaszanych treści referendalnych.
Jawne uderzanie w opozycję i Donalda Tuska oraz ilustrowanie tego nagraniami wideo, które mają pokazywać "prawdziwe oblicze" polityków KO (sic!) jasno daje do zrozumienia, że nie chodzi tutaj o to, by prowadzić jakiekolwiek działania stricte informacyjne.
Referendum, które zostanie zorganizowane w dniu wyborów, ma także szanse przyciągnąć do urn nieco więcej zainteresowanych, a to z kolei będzie dowodem na jego zasadność. Bo w końcu "skoro tyle osób zagłosowało, to znaczy, że było potrzebne", co z kolei pozwoli PiS-owi na udowodnienie, że ma spory posłuch.
Paradoksalnie to jednak tylko potencjalny efekt uboczny.
Referendum, czyli furtka do wyprowadzania pieniędzy
Już prowadzenie kampanii przed jej oficjalnym ogłoszeniem, w tym wyklejanie plakatów i ustawianie olbrzymich billboardów, które niby nie miały nic wspólnego z wyborami, było działaniem co najmniej nieetycznym. Do tego doszły liczne pikniki, które miały informować o zmianach w programie 500 na 800 plus, jakby co najmniej wchodziły nowe procedury wnioskowania.
Referendum jest kolejnym krokiem w ramach działań realizowanych na dokładnie takiej samej zasadzie.
– Przecież kampania związana z referendum, którego organizatorem jest rząd, może być prowadzona za publiczne pieniądze. Kto inny ma to robić, jak nie politycy rządu, którzy przy tej okazji będą przecież promować siebie oraz postulaty reprezentowanego przez siebie ugrupowania – tłumaczy Filip Pazderski i dodaje:
– Na samo przeprowadzenie tego plebiscytu rząd będzie musiał wydać niewyobrażalne pieniądze z budżetu państwa. Te pewnością przekroczą szacunkową kwotę organizacji referendum planowanego w 2018 roku przez Andrzeja Dudę, które miało kosztować prawie 120 milionów złotych. Ale co z tego, skoro partia rządząca będzie mogła przy okazji dowolnie angażować swoich polityków, prowadzić działania w związku z referendum, które realnie będą działaniami wyborczymi, za to za państwowe pieniądze. A w takiej kampanii referendalnej będą poruszane zagadnienia, które już znajdują się w agendzie politycznej i przedwyborczych narracjach Zjednoczonej Prawicy.
Trafiła kosa na kamień
Choć działania opozycji można odbierać różnie, to właśnie ta grupa może doprowadzić do tego, że społeczeństwo nie nabierze się na sianie przedwyborczej propagandy w postaci pseudo-referendum.
Całkiem sporym refleksem w tej kwestii wykazał się ostatnio zresztą Robert Biedroń. Jak pisaliśmy w naTemat, niemal natychmiast po ogłoszeniu pytania dotyczącego przyjmowania "tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki" opublikował on stanowisko Komisji Europejskiej, że Polsce przysługuje w tej kwestii zwolnienie, bo przyjęliśmy miliony uchodźców z Ukrainy.
Do tego jeszcze dochodzi kwestia pilnowania wyborów, której coraz bardziej boi się PiS oraz sporo działań, na które niestety, ale opozycja musi dopiero poszukać pomysłu.