Można się było spodziewać, że adaptacja jednej z najsłynniejszych mang stanie się hitem, jednak chyba nikt nie przewidywał, że "One Piece" pobije rekordy należące do "Stranger Things" i "Wednesday". Dlaczego tak się stało? Oto trzy najbardziej prawdopodobne powody.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"One piece" to adaptacja ukazującej się wciąż od 1997 roku mangi pod tym samym tytułem. Już wcześniej japońskie komiksy doczekały się ekranizacji w formie anime, które na dzień 3 września 2023 roku liczy sobie... 1074 odcinki. A końca nie widać.
Głównym bohaterem historii jest Monkey D. Luffy, którego życiowym celem jest zostanie królem piratów. W tym celu montuje załogę złożoną z takich samych wyrzutków jak on, którzy również kierują się w życiu marzeniami i wyrusza, by zdobyć mityczny skarb – tytułowy One piece. Na swojej drodze napotkają wiele niebezpieczeństw i stoczą niezliczoną ilość walk z szalonymi piratami, potworami oraz podążającymi ich śladem marynarzami.
Choć trailery wyglądały nieźle, przed premierą serialu, który zadebiutował na Netfliksie 31 sierpnia, fani mangi i anime mieli uzasadnione wątpliwości. Netflix już nie raz udowodnił, że swoją ekranizacją potrafi zepsuć nawet najlepszy materiał źródłowy.
Najwidoczniej jednak uznano, że lepiej nie wkurzać fanów jednego z najpopularniejszych seriali anime na świecie i przyłożono się do roboty. Efekt – 85 proc. pozytywnych recenzji od krytyków i 96 proc. od widzów na portalu Rotten Tomatoe.
Adaptacja mangi pobiła "Stranger Things" i "Wednesday"
Jak można się było spodziewać, "One piece" bardzo szybko wskoczyło do topki najchętniej oglądanych produkcji Netfliksa. W pierwszy weekend stało się jednak coś niespodziewanego – adaptacja pobiła rekordy popularności należące wcześniej do "Wednesday" i czwartego sezonu "Stranger Things".
Choć wcześniejsze adaptacje mang i anime przyciągały uwagę widzów, żadna z nich nie stała się aż tak popularna. Być może ma z tym coś wspólnego fakt, że zdaniem wielu fanów japońskich animacji, to najlepsza realizacja tego typu.
"To nie tylko udane przeniesienie specyfiki mangi do 'realnego' świata, ale też krótko mówiąc: fajny serial. Gdyby Jack Sparrow nie pił rumu, tylko zarzucił LSD, to właśnie tak by wyglądali 'Piraci z Karaibów'" – recenzował dla naTemat Bartosz Godziński.
Skąd wzięła się popularność "One piece"?
Popularność "One piece" może mieć wiele źródeł albo wręcz przeciwnie – być dziełem przypadku. Wydaje się jednak, że można wskazać kilka najbardziej prawdopodobnych powodów, dla których serial stał się najchętniej oglądanym serialem Netfliksa. Oto one.
Gotowa baza fanów
Nie oszukujmy się – na popularność "One piece" bez wątpienia wpływa olbrzymia liczba fanów oryginału, którzy kliknęli produkcję Netfliksa z czystej ciekawości. To zresztą nie pierwszy raz, kiedy gigant streamingu wykorzystuje taką strategię dotarcia do subskrybentów.
Z marketingowego punktu widzenia trudno im się dziwić, gdyż ma to rzeczywiście spory sens. Podczas gdy do obejrzenia nowych produkcji, niepowiązanych z niczym ani nikim trzeba się więcej napracować, by je wypromować, w przypadku już znanych tytułów nie trzeba się aż tak napocić i nie ma aż takiego ryzyka, że tytuł przepadnie gdzieś w odmętach (obszernej co by nie mówić) biblioteki.
Problem w tym, że Netflix często nęcił widzów nowymi wersjami ich ulubionych historii (także tych z japońskiej popkultury), by następnie gorzko ich rozczarować. Tak było w przypadku równie słynnego anime, jakim jest "Cowboy Bepob", którego adaptację zdaniem jego fanów Netflix zmasakrował.
"Jeśli nie znacie oryginału, możecie obejrzeć 'Cowboy Bebop'. Będziecie umiarkowanie się bawić i szybko o nim zapomnicie. Ale jeśli jesteście fanami anime, omijajcie ten tytuł szerokim łukiem" – recenzowała serial dla naTemat Ola Gersz.
Wysoki poziom realizacji
Samo sięgnięcie po sprawdzoną historię nie wystarczy, żeby zrobić z serialu hit, co produkcje Netfliksa (i nie tylko – czy ktoś w ogóle widział serialową adaptację "Grease", która dla polskich widzów dostępna jest na platformie SkyShowtime?) wielokrotnie udowodniły.
Kluczem w przypadku "One piece" jest zwyczajnie odwalenie dobrej roboty przy jego produkcji i czerpanie ile się da z oryginału. Choć w samej historii nieco zmieniono, fani anime twierdzą, że netfliksowe jabłko niedaleko leży od jabłoni.
Z pewnością jest to zasługa również tego, że nad serialem współpracował Eiichirō Oda, czyli współtwórca zarówno oryginalnej mangi, jak i anime. Twórcy w wywiadach mówili wprost, że chcieli zachować jak najwięcej z ducha oryginału, tym samym oddając mu hołd.
Poza tym fabularny "One piece" po prostu wygląda dobrze. W erze, w której efekty specjalne w filmach i serialach Marvela wyglądają niczym tanie telewizyjne produkcje, CGI w adaptacji anime robi wrażenie i wygląda na zwyczajnie dopracowane – tak samo zresztą, jak scenografia i kostiumy.
Bez wątpienia na wysoki poziom realizacji serialu miał wpływ przeznaczony na niego budżet (pojedynczy odcinek kosztował 18 mln dolarów), jednak w tym kontekście warto przypomnieć astronomiczny budżet "Pierścieni władzy", który ostatecznie nie przełożył się na ich jakość.
Nietypowa historia i barwni bohaterowie
Znacie to uczucie, kiedy odpalacie kolejny serial i już po jednym odcinku orientujecie się, w którą stronę najprawdopodobniej pójdzie fabuła? Choć zdaniem badaczy kina i telewizji to właśnie powtarzalność jest odpowiedzialna za przyjemność płynącą z seansu gatunkowych produkcji, wszystko ma swoje granice.
Pod tym względem "One piece" bije większość produkcji powstałych w kręgu kultury zachodniej, gdyż z perspektywy widzów nieobeznanych w tym wypadku z japońską popkulturą, trudno przewidzieć, co w nowym serialu Netfliksa wydarzy się za parę minut – a co dopiero w kolejnym odcinku czy finale.
To również zasługa twórców, którzy zamiast dostosować animację do gustu przeciętnego widza, a więc sprawić, by była "bezpieczniejsza", zachowali wszystkie dystynktywne cechy mangi i anime Odego, z całą jej dziwacznością i "głupkowatym humorem".
Co więcej, przyzwyczajeni do krasnoludów, elfów, magicznych lasów oraz dolin i tym podobnych elementów kojarzonych z klasycznymi europejskimi dziełami fantasy widzowie mogą spodziewać się wielu zaskoczeń na ekranie i bohaterów, których nie zobaczyliby nigdzie indziej, a także nietypowych obiektów, jak ślimaki, pełniące funkcję... telefonów.
Z drugiej strony jednak widzowie znajdą także pewne punkty zaczepienia, gdyż wiele postaci czy lokacji inspirowanych jest zachodnią popkulturą, jak np. jeden z głównych bohaterów, dla którego inspiracją był Zorro.
I wreszcie, choć w ostatnim czasie powstaje sporo produkcji fantasy, mało która jest w stanie dorównać poziomem takim kultowym już tytułom, jak "Gra o Tron" czy "Stranger Things". Choć "One piece" utrzymany jest w zupełnie innej estetyce i jest pewną zabawą formą niż produkcją zrealizowaną na poważnie, myślę, że spokojnie można go ustawić na półce ze wspomnianymi tytułami – a to spore wyróżnienie.
Jestem psycholożką, a obecnie również studentką kulturoznawstwa. Pisanie towarzyszyło mi od zawsze w różnych formach, ale dopiero kilka lat temu podjęłam decyzję, by związać się z nim zawodowo. Zajmowałam się copywritingiem, ale największą frajdę zawsze sprawiało mi pisanie o kulturze. Interesuje się głównie literaturą i kinem we wszystkich ich odmianach – nie lubię podziału na niskie i wysokie, tylko na dobre i złe. Mój gust obejmuje zarówno Bergmana, jak i kiczowate filmy klasy B. Po godzinach piszę artykuły naukowe o horrorach, które czasem nawet ktoś czyta.