Rakieta uzbrojona w nuklearny ładunek, ogromny statek kosmiczny z potężnym silnikiem, sztucznie stworzone pole grawitacyjne i... przemalowanie planetoidy na inny kolor – nad takimi pomysłami pracują naukowcy, którzy chcą nas obronić przed potencjalnym zagrożeniem z kosmosu.
Pamiętacie film “Armageddon” z 1998 roku, w którym Bruce Willis dzielnie bronił Ziemi przed ogromną planetoidą zmierzającą w naszą stronę? W porównaniu z nią niedawny deszcz meteorytów, które spadły na Czelabińsk, to pikuś. “To tylko film” – powie ktoś. Tymczasem okazuje się, że świat nauki zupełnie poważnie analizuje możliwe sposoby obrony naszej planety przed zagrożeniem, jakie niosą dużej wielkości kosmiczne obiekty. A scenariusz filmu “Armageddon” wcale nie jest tak fantastyczny, jak mogłoby się wydawać.
Rakietą w planetoidę
“Bruce Willis wniósł bardzo duży wkład w dzieło obrony naszej planety” – mówi cytowany w najnowszym numerze magazynu “Wired” prof. Bong Wie, dyrektor Asteroid Deflection Research Center (ADRC) na Uniwersytecie Stanowym Iowa. Wie we współpracy z NASA od 2008 roku poszukuje najlepszego sposobu, aby uchronić Ziemię przed potencjalnym uderzeniem planetoidy. Jego placówka swój cel formułuje tak:
Dlaczego Wie powołuje się na Bruce’a Willisa? Bo dotychczasowe wyniki prac jego zespołu sugerują, że kosmiczna misja przedstawiona w “Armageddonie”, choć stworzona w głowie scenarzystów, jest... całkiem niezłym pomysłem. Jednak w przeciwieństwie do filmu, wedle zamierzeń naukowców ofiara życia amerykańskich astronautów nie będzie potrzebna.
Prof. Wie pracuje nad stworzeniem “Hiper–szybkiego pojazdu przechwytującego Planetoidy” (Hyper-Velocity Asteroid Intercept Vehicle; w skrócie HAIV), czyli dwuczłonowej rakiety, której przednia część ma “wwiercić” się do środka planetoidy, a druga, zawierająca ładunek jądrowy, roznieść ją w drobny mak.
Czy mamy się bać?
“Wired” dodaje, że koszt takiej operacji to ok. 500 mln dolarów, czyli o 50 mln mniej, niż światowe przychody z wyświetlania w kinach filmu “Armageddon”. O tym, że Wie nie jest fantastą, ani oderwanym od rzeczywistości szalonym naukowcem-ekscentrykiem, świadczy finansowe i organizacyjne wsparcie, jakiego udziela mu NASA. W 2008 roku agencja przyznała mu trzyletni grant w wysokości 340 tys. dolarów. W 2012 roku na drugą fazę prac profesora dorzuciła kolejne 100 tys.
Czy wydawanie pieniędzy podatników na “kosmiczne” pomysły naukowców jest dobrym pomysłem? A może jednak prof. Wie jest szarlatanem? Dr Krzysztof Ziołkowski z Centrum Badań Kosmicznych Polskiej Akademii Nauk twierdzi, że choć zagrożenie związane z uderzeniem planetoidy jest bardzo małe, to jednak nie można go wykluczać.
– Historia Ziemi zna wiele przypadków, gdy całkiem sporych rozmiarów obiekty uderzały w jej powierzchnię – mówi dr Ziołkowski, wspominając meteoryt tunguski, 40-metrową planetoidę, która wyżłobiła w Arizonie słynny krater, a także ogromny, dziesięciokilometrowy meteoryt, jaki 65 mln lat temu mógł przyczynić się do wyginięcia dinozaurów. – Już kilometrowej średnicy obiekt w razie uderzenia w Ziemię mógłby wywołać globalne skutki – dodaje Ziołkowski.
Niebo pod baczną obserwacją
O bezpieczeństwo naszej planety na całym świecie dbają zespoły astronomów, którzy stale monitorują niebo, wyszukując potencjalnych zagrożeń. Według Ziołkowskiego obecnie naukowcy śledzą ok. 1300 obiektów o rozmiarach od kilkuset do tysiąca metrów, które mogą stanowić potencjalne niebezpieczeństwo. Dr Agnieszka Kryszczyńska z Obserwatorium Astronomicznego UAM w Poznaniu podkreśla, że taki system “wczesnego ostrzegania” jest niezbędny, aby móc skutecznie przechwytywać ewentualne obiekty.
– Choć system jest coraz dokładniejszy, bo możemy wychwycić już nawet kilkudziesięciometrowe planetoidy, to wciąż daleko mu do doskonałości. Planetoida 2008 TC, która w 2008 roku spadła w Sudanie, została wykryta dopiero na kilkanaście godzin przed wejściem w atmosferę – mówi dr Kryszczyńska.
A jak należy oceniać “prewencyjne” pomysły prof. Wie? Dr Ziołkowski twierdzi, że wysadzenie planetoidy jest o tyle niebezpieczne, że naraża Ziemię na uderzenie licznych odłamków. – To broń obosieczna. Jeśli ją rozbijemy, zasypie nas masa “drobiazgu”, który też może być groźny – mówi astronom. Dodaje, że w świecie naukowym poważnie rozważa się również inne rozwiązania, jak np. wystrzelenie kosmicznego pojazdu z potężnym silnikiem, który “cumując” przy planetoidzie, dzięki swojej mocy zmieni tor jej lotu. Inna koncepcja zakłada, że w przestrzeni kosmicznej umieszcza się inny obiekt, który dzięki swojemu polu grawitacyjnemu odchyla trajektorię planetoidy.
Zobacz też:Meteoryt w Rosji. Czy w Polsce może coś niespodziewanie spaść z nieba
O pozornie fantastycznym, ale poważnie branym pod uwagę pomyśle mówi też dr Kryszczyńska: – Gdyby z dużym wyprzedzeniem udało się zmienić kolor zbliżającego się obiektu, zmieniłby się też sposób, w jaki planetoida odbija i pochłania światło. W perspektywie kilkudziesięciu lat odchyliło by to jej kurs – tłumaczy.
Wszystko wskazuje jednak na to, że w ciągu najbliższych 200 lat nic nam nie grozi. – Żaden z monitorowanych 1300 obiektów nie uderzy w tym czasie w Ziemię – twierdzi dr Ziołkowski. – Doświadczenie uczy, że naprawdę niebezpiecznie duża planetoida zdarza się raz na kilkadziesiąt milionów lat – dodaje. Pozostaje mieć nadzieję, że jeśli jednak staniemy w obliczu kataklizmu, dzięki ludziom takim jak prof. Wie, nie będziemy zupełnie bezradni. Pytanie tylko, czy pieniędzy wydanych na tego typu inicjatywy nie byłoby lepiej poświęcić na rozwiązywanie bardziej "przyziemnych" problemów?
Rozwijać wiedzę, inżynierię i technologię potrzebną do skutecznej zmiany toru lotu lub zniszczenia planetoid lub komet, które poprzez kolizję z Ziemią mogą doprowadzić do globalnej zmiany klimatu lub końca cywilizacji. CZYTAJ WIĘCEJ
"Wired"
HAIV pozwala umieścić bombę wewnątrz skały, wywołując poruszenie gruntu, co dwudziestokrotnie powiększa siłę eksplozji. Wie planuje przetestować swój projekt (ale bez eksplozji jądrowej), ok. 2020 roku, ale twierdzi, że w razie realnego niebezpieczeństwa byłby gotów poderwać swoją rakietę do lotu w ciągu roku. CZYTAJ WIĘCEJ