– Przy nalewaku jest specjalna aparatura, gdzie regulujesz dopływ wody – miał widzieć na własne oczy Karol, miłośnik piwa. – To bzdura – odpowiada Michał, który nieraz nalewał piwo podczas imprez plenerowych. Amerykańscy piwosze poszli jeszcze o dalej i żądają 5 mln dolarów od właściciela Budweisera, za dolewanie wody do piwa. Okazuje się, że najczęściej jesteśmy oszukiwani, gdy zamawiamy drinka. – Markowy alkohol zastępuje się tym z Biedronki i lodem – mówi nam pracująca za barem Olga.
Amerykańscy piwosze powiedzieli dość rozwadnianiu piwa. Ich zdaniem, do znanego i cenionego na świecie piwa Budweiser dolewano wody. Oszukani konsumenci domagają się 5 milionów dolarów od właściciela marki, firmy Anheuser-Busch. Zdaniem piwoszy złoty trunek zawierał mniej alkoholu, niż było napisane na etykiecie. I choć właściciele marki kategorycznie zaprzeczają oskarżeniom, wydaje się, że problem z rozwadnianiem alkoholu nie dotyczy jedynie USA.
27-letni Karol nie ukrywa, że lubi po pracy pójść z kolegami na piwo. Twierdzi jednak, że często zdarza się, że nie otrzymuje produktu takiej jakości, jakiej by oczekiwał. Jego zdaniem, zarówno w polskich barach, restauracjach jak i na imprezach plenerowych, jesteśmy nagminnie pojeni wodą, zamiast zamawianego alkoholu.
– Jeśli nie kupisz piwa w butelce, to nigdy nie będziesz wiedział, co jest w kuflu – mówi Karol, który wielokrotnie czuł się oszukany zamawiając alkohol. – Widziałem na własne oczy, jak rozwadnia się piwo z beczki, poprzez dolewanie wody. Dodatkowo dosypuje się sól do piwa, aby zwiększyć łaknienie – twierdzi smakosz. I choć "chrzczenie piwa" to powszechny zarzut miłośników złocistego trunku, pracownicy barów i słynnych "nalewaków" kategorycznie zaprzeczają.
Michał wiele razy pracował podczas letnich imprez masowych, gdzie kolejki do stanowiska z piwem wydają się nie mieć końca. Irytują go przypuszczenia o rozwadnianie piwa. – Wielokrotnie zarzucano mi, że kombinuję przy nalewaku. Kiedyś usłyszałem od klienta, że mam nie dolewać wody i nie psuć piwa. Facet stwierdził, że widzi z daleka, jak rozcieńczone piwo leci z kranika. A niby jak miałbym dolewać cokolwiek? Dostaję zamkniętą, zabezpieczoną beczkę i nie jestem w stanie nic z nią zrobić – wspomina Michał. Wielokrotnie słyszał, że piwo leci "z dwóch rurek". Według klientów w jednej z nich znajduje się piwo, a w drugim woda. Dokładnie taki opis "procederu" słyszę od Karola. – Jedna jest podłączona do butli z piwem, a z drugiej leci woda. Można nawet regulować, ile wody będzie leciało – przekonuje.
Kombinują, jak mogą
Pracujący za barem czy przy nalewakach też są ludźmi. Podobnie jak wielu ich klientów wielokrotnie czuli, że z lanym piwem jest coś nie tak. Michał, który obsługiwał imprezy masowe uważa, że beczki te są nieco inne, niż te, które otrzymują dobre puby. – To przecież niemożliwe, aby człowiek na koncercie wypijał siedem, osiem, a nawet dziesięć piw. Z produktem sklepowym byłoby to mało możliwe – zastanawia się.
Olga pracowała za barem w kilku knajpach, również tych zagranicznych. Potwierdza, że dolewanie wody do piwa z nalewaka to mit. Nie oznacza to jednak, że piwo jest tej samej jakości, co to butelkowe. – Piwo z beczki jest znacznie tańsze niż butelkowe, a przy tym jest po prostu gorsze w smaku. Tym bardziej, jeśli ktoś trafi na kończącą się beczkę – mówi. Była barmanka wyjaśnia, że na piwie oszczędza się w inny sposób. – Normalną praktyką jest nalewanie piwa z pianką. To ładnie wygląda, tak filmowo, a przy tym optycznie zwiększa objętość.
Podobnie wygląda praktyka, jeśli chodzi o nalewanie wódki. – Gdy siedem lat temu zaczynałam pracę w knajpie, "pięćdziesiątka" była "pięćdziesiątką". Dziś w menu coraz częściej mamy wpisane "szoty". Mało kto zwraca uwagę na pojemność kieliszka. Tymczasem pięćdziesiątki coraz częściej są zastępowane przez kieliszki o pojemności 40 ml. To wygląda bardzo podobnie, a na tym sporo się oszczędza – mówi Olga. Ten prosty zabieg stosowany jest na dużą skalę w knajpach typu "Zakąski". – Tam kieliszek kosztuje 2,50 zł. Ludzie są więc tak zachwyceni niższą ceną, że nie zauważają pojemności kieliszka. W takim miejscu zamiast klasycznej "pięćdziesiątki" mamy nawet 30 ml – zdradza była barmanka.
Wielu smakoszy drinków używa zamiennie słowa rum i Bacardi. Tymczasem to, co znajduje się w butelkach, nawet w najlepszych klubach, niekoniecznie musi być znanym z reklam alkoholem wysokiej jakości. – Kupuje się znacznie tańsze odpowiedniki, w marketach i dyskontach i najzwyczajniej w świecie, przelewa się je do markowych butelek. Niektórzy nie robią nawet tego, jeśli klient nie widzi etykiety i leją prosto z dyskontowej butelki – mówi nam Olga, która poznała kilka praktyk "oszczędzania".
Istnieją degustatorzy, którzy są w stanie rozpoznać gorszy gatunek alkoholu. Jeśli jednak w drinku występuje wiele składników, a wszystkie zalane są dużą ilością coli, to nawet najwięksi znawcy mogliby mieć z tym problem. I choć klienci często nie zdają sobie z tego sprawy, wielu barmanów nie uznaje stosowania zamienników za oszustwo.
Barman musi zarobić, nie zawsze uczciwie
Każdy pracujący za barem ma sposoby, aby wyjść "na swoje". – Gdy pracujesz w barze, to masz gdzieś szefa – mówi Olga. Jej zdaniem nie zawsze szefowie knajp odpowiadają za niską jakość drinków. Tak naprawdę składa się na nią szereg czynników, począwszy od humoru barmana. – Barmani nie dolewają tyle alkoholu, ile powinni. Wrzucają do shakera kilka produktów i nie jesteś w stanie tego skontrolować. Dzięki tej oszczędności, pieniądze z co piątego drinka mogą wrzucić do napiwków, a nie do kasy – wyjaśnia była barmanka. Niektóre restauracje i bary robią remanent niemalże co miesiąc, więc osoba za barem musi pilnować, aby stan alkoholu się zgadzał.
Zdarza się, że klienci nie są zadowoleni z alkoholu, który otrzymali. – Niektórzy mówią wprost, że w innym klubie dany drink smakował inaczej i chcą zwrotu pieniędzy. Raczej nie zdarza się, aby ktoś reklamował piwo. Najwyżej powie, że było niesmaczne i więcej nie przyjdzie – wspomina Olga. Bywają klienci, którzy już na wstępie mrugają okiem do kelnerki, aby dała mu mocniejszego drinka. – Ja każę takiemu typowi dopłacić – mówi barmanka, która nie daje się zwieść cwanym klientom. Olga przyznaje, że po mocnego drinka można iść do swojego znajomego barmana, który później oszczędzi na obcych.
Najprostszym sposobem, by oszukać oko klienta, jest podanie mu drinka w dużej szklance z grubego szkła, wypełnionej lodem. Do niej oczywiście warto dodać owoce, a wtedy zostanie już naprawdę niewiele miejsca na alkohol. Trzeba też pamiętać o tym, że barman przygotowując nam drinka, widzi w jakim jesteśmy stanie. Jeśli nie jesteśmy w stanie odróżnić dwudziestozłotowego banknotu od pięćdziesięciozłotowego, to z pewnością nie zorientujemy się, że alkoholu w drinku jest jak na "lekarstwo".