"Obcinam, bo nie lubię. Bo mnie łaskoczą. Drapią. Są niepotrzebne, do niczego. Jak ktoś mnie pyta, skąd ta bluzka, najczęściej nie pamiętam. Bo obcięłam…" - pisze o metkach dziennikarka Beata Sadowska. Podobnie myśli coraz więcej osób, które wolą produkty bez metek, ale... wciąż markowe. Czy trend "no logo" to znak nowych czasów? - Prawdziwy buntownik nigdy nie kupi ubrania wielkiej korporacji tylko dlatego, że ona postanowiła nie przyszyć etykietki - mówi Adam Jarczyński z PAPR.
W dzisiejszych czasach płaci się właściwie tylko za markę. Wybierając produkty, rzadko dokładnie sprawdzamy ich jakość, często nie zastanawiamy się, czy są nam naprawdę potrzebne. Ważne, by miały odpowiednie logo, właściwą metkę. Tę, którą wypada mieć. Z tego powodu z wielkimi, modnymi sieciami przegrało już wielu drobnych wytwórców, którzy nieraz robili rzeczy znacznie lepszej jakości. Jednak czasy zdają się zmieniać. Coraz więcej z nas ulega bowiem nowemu trendowi, którego główną zasadą jest "no logo".
Ideę kilka lat temu wymyśliła właściwie z dnia na dzień Naomi Klein, publikując bestsellerową, jak się później okazało, książkę zatytułowaną właśnie "No logo". Szybko stała się ona biblią tych, którzy w świecie wszechobecnej komercji chcieli odzyskać osobowość, stać w kontrze do utartych reguł czasów komercjalizacji absolutnie wszystkiego. Jej wyznawcami stali się pracownicy wielkich agencji reklamowych, finansiści, ludzie mediów. Nawet ci, których stać na produkty z najdroższym logo, zapragnęli zerwać z byciem darmową powierzchnią reklamową, usianą metkami i logotypami.
Jeszcze dekadę temu swoją klasę wypadało podkreślić markowym produktem. Wszyscy producenci robili więc co się da, by wyjść temu zapotrzebowaniu naprzeciw. Logotypy stawały się coraz większe i bardziej widoczne. Od dresów Adidasa, Pumy czy Nike, po luksusowe towary od Giorgio Armaniego, Louisa Vuittona czy Gucciego. Nagle zasadę no logo zaczęli jednak wyznawać znani i lubiani. "Kobiety doceniły elegancję i klasykę. Coraz częściej podoba im się styl Michelle Obamy i Carli Bruni. Lubujące się w luksusowych logach Paris Hilton czy Geri Halliwell coraz częściej kojarzą się z tandetą" - pisał już kilka lat temu jeden z popularnych kobiecych portali.
Wtedy działo się to jeszcze trochę wbrew markowym producentom i modzie. Dziś świat mody ten trend jednak zaakceptował i znalazł sposób, jak go wyśmienicie eksploatować. Najlepszy przykład to kampania "No Noise" i The Quiet Shop, który niedawno otworzyła popularna brytyjska sieć domów towarowych Selfridges. W ofercie nie tylko jeansy od Levi's ozdobione jedynie czerwoną metką bez nazwy czy lanserskie słuchawki Beats by Dre całkowicie pozbawiane charakterystycznego "b" (za które płaci się według niektórych audiofilów więcej niż za oferowaną jakość dźwięku...), ale nawet fasolka od Heinza, na której pozostała tylko charakterystyczna tarcza tła logotypu.
Taki styl dociera nad Wisłę i u nas epatowanie marką również zaczyna być zwykłym obciachem. Styl "no logo" coraz mocniej przemawia więc też do rodzimych gwiazd, wśród których dotychczas popularne było wspominanie niby od niechcenia, nie tylko do jakiego butiku zagląda się najczęściej, ale i w czym akurat przyszło się na wywiad. "Obcinam, bo nie lubię. Bo mnie łaskoczą. Drapią. Są niepotrzebne, do niczego. Jak ktoś mnie pyta, skąd ta bluzka, najczęściej nie pamiętam. Bo obcięłam…" - pisze dziś tymczasem na swojej stronie dziennikarka i blogerka naTemat, Beata Sadowska. Jednocześnie zachęcając do odwiedzenia wspomnianego już The Quiet Shop.
Marka nie może być bez znaczenia
W Warszawie, Trójmieście, Krakowie czy Wrocławiu wyznawców idei no logo już nie brakuje, a po takich zachętach z pewnością ich tylko przybędzie. Czy oznacza to jednak, że wreszcie nadchodzi czas pozbawiony komercji, w którym prawdziwa jakość znowu będzie ważniejsza od marki i równie dobre wrażenie da się zrobić w ciuchach od Armaniego, co tych wyprodukowanych w małym zakładzie pod Wieliczką? Absolutnie nic na to nie wskazuje.
Gdy Naomi Klein publikowała "No logo", była natchnieniem dla wszelkiej maści buntowników i alterglobalistów, najbardziej zażartych wrogów wielkich marek. Tymczasem te właśnie swojego przeciwnika po mistrzowsku ogrywają. - Heinz wprowadził do pewnych sklepów fasolkę bez logotypu, ale nadal jest na niej charakterystyczna grafika, którą każdy kojarzący tę markę zna. Każdy wie o tym, kto jest producentem, więc nadal będzie kupował to tylko dlatego - mówi naTemat Adam Jarczyński z Polskiej Akademii Public Relations, doświadczony specjalista w dziedzinie brandingu, który odpowiadał za tworzenie i wprowadzanie na rynek wielu nowych marek, a także ich strategię komunikacyjną i wsparcie sprzedaży.
Im bardziej "no logo" staje się popularne, tym mniej ma wspólnego ze swoim pierwotnym założeniem. Staje się natomiast niezwykle skuteczną metodą na poprawę wyników sprzedaży. U Gucciego przed kilkoma sezonami postawili na rezygnację z ostentacyjnego prezentowania marki, więc z nowych produktów zniknęło nawet słynne GG. Skutek? Prawie dwukrotny wzrost sprzedaży.
- Dziś konsumentów można podzielić na dwie grupy. Jedni chcą kupić produkt luksusowy, żeby inni od razu wiedzieli, że to jest właśnie taki produkt. Im bardziej więc widać, że to Louis Vuitton czy Ray Ban, tym potrzeby tych osób są lepiej zaspokojone. A inni widzą, że oni przynależą do pewnego plemienia. Druga grupa to natomiast ci, którzy naprawdę nigdy nie zechcą, by na ich ręcznie robionych butach z brytyjskiej manufaktury było napisane cokolwiek na temat tego, jaka firma je wyprodukowała - stwierdza Adam Jarczyński.
Specjalista tłumaczy też, w jaki sposób marki nauczyły się komercjalizować... walkę z komercją. - Louis Vuitton ma swój logotyp, ale ma też charakterystyczny design. Gdy oni tworzą nową torbę, nawet pozbawioną logo, wszyscy, którzy mogliby ją kupić i tak dobrze wiedzą, że to jest właśnie Louis Vuitton - ocenia. Logotypu tam w ogóle nie trzeba, a i tak klienci pozostają w pełnej identyfikacji z marką. Jednocześnie nie będąc poza bieżącymi trendami na no logo. - Marka może mieć zatem wpisany w swój styl element tego buntu. I wówczas ktoś, kto chce być w kontrze do kultury popularnej może się z nią chętnie identyfikować - tłumaczy PR-owiec.
Czy to nie jest jednak nieco płytkie? - Każdy, kto naprawdę do marek jest zdystansowany, wytacza prywatną wojnę marketingowi, będzie rzeczywiście stawiał na jakość i jego nie będzie interesowała nawet ukryta marka. Odcinanie metek może być formą ostentacyjnego udowadniania, że nie obchodzi nas, skąd dany produkt pochodzi, że nie chodzi tylko o to, ile możemy za niego zapłacić. Jednak jeśli ktoś jest prawdziwym buntownikiem, to raczej nigdy nie kupi ubrania wielkiej korporacji tylko dlatego, że ona postanowiła nie przyszyć do niego swojej etykietki - podsumowuje Adam Jarczyński.
Obcinam, bo nie lubię. Bo mnie łaskoczą. Drapią. Są niepotrzebne, do niczego. Jak ktoś mnie pyta, skąd ta bluzka, najczęściej nie pamiętam. Bo obcięłam… CZYTAJ WIĘCEJ
Adam Jarczyński
Polska Akadeia Public Relations
Louis Vuitton ma swój logotyp, ale ma też charakterystyczny design. Gdy oni tworzą nową torbę, nawet pozbawioną logo, wszyscy, którzy mogliby ją kupić i tak dobrze wiedzą, że to jest właśnie Louis Vuitton.