Na opublikowanej niedawno liście najbogatszych Polaków wg "Forbesa" znalazło się pięciu biznesmenów związanych z polską piłką. Co człowiek - to historia. Jeden słucha tylko mamy i kierowcy, pana Miecia, drugi wyrzucił nas z biura po kilku sekundach, inny nie chce udzielać wywiadów, choć dba o zdrowie dziennikarzy. Poznajcie kolorowych właścicieli klubów T-Mobile Ekstraklasy.
Pierwszy to były cinkciarz, którego kable leżą na stadionie Wembley i lotnisku Heathrow. Drugi wybudował już prawie 20 tys. mieszkań, a niedawno wyrzucił nas ze swojego biura po 15 sekundach rozmowy. Kolejny to profesor, który swojej żonie kupił w Krakowie za kilka milionów dolarów restaurację. Następny też ma gest, bo synowi sprezentował… klub, chociaż do dziś zalega pieniądze kilkuset czytelnikom swojej upadłej gazety. Ostatni przez 25 lat był dziennikarzem i członkiem PZPR, a dziś kieruje fundacją charytatywną.
Majątek tej wesołej piątki: Bogusława Cupiała, Józefa Wojciechowskiego, Janusza Filipiaka, Sylwestra Cacka i Mariusza Waltera szacowany jest na 3,5 miliarda złotych. Właściciele polskich klubów: Wisły Kraków, Polonii Warszawa, Cracovii, Widzewa Łódź i Legii Warszawa znaleźli się w najnowszym rankingu najbogatszych Polaków wg magazynu "Forbes". Zobaczcie, jacy oryginałowie rządzą polską piłką klubową.
W zestawieniu Forbesa jest także drugi na liście Zygmunt Solorz-Żak, którego spółka posiada udziały w mistrzu Polski Śląsku Wrocław, jednak właściciel Polsatu w ogóle nie angażuje się w klub, stąd nie poświęcamy mu więcej miejsca w naszym materiale.
Ma miliardy i słucha się kierowcy
W biznesie niezwykle ważną rolę pełnią doradcy. To oni podpowiadają, które wyjście jest lepsze, podsuwają ciekawe pomysły i odciągają znad przepaści. Często to doradcy pozwalają zarobić miliony, ale także te same miliony stracić. Drogę swojską wybrał Bogusław Cupiał, właściciel Wisły Kraków, którego majątek wyceniany jest na 2 mld zł. Myślenicki potentat kablowy najbardziej ufa… swojemu osobistemu kierowcy, panu Mieciowi – Mieczysławowi Szotowi. To on od lat dba o bezpieczeństwo szefa, on jest także szarą eminencją krakowskiego klubu.
Drugim kluczowym doradcą Cupiała jest jego mama. Jej ulubieńcem jest Franciszek Smuda, którego upodobał sobie także właściciel Wisły. Tylko dwaj trenerzy – oprócz wspomnianego Smudy także Henryk Kasperczak – mieli wstęp do domu Cupiała, który liczy sobie ponad 2500 metrów kwadratowych. Z resztą szkoleniowców miliarder nie tylko nie popijał dobrej whisky, ale spotkał się z nimi rzadko i wyłącznie w swoim biurze.
Cupiała od lat zna Paweł Zarzeczny, publicysta „Polski The Times”, „Uważam Rze” i „Orange Sport”. – Przed laty byliśmy w Monte Carlo. Prezes zaprosił mnie tam na tygodniowe wakacje, byliśmy na jakimś meczu Barcelony. Muszę powiedzieć, że to uroczy człowiek, towarzyski. Bardzo zorientowany w europejskim futbolu. I… faktycznie słucha wyłącznie mamy i pana Miecia – mówi nam Zarzeczny.
Na opcję rodzinną zdecydował się także posiadający Widzew Łódź Sylwester Cacek. Klub oddał pod rządy swojego syna Mateusza. Skończyło się jednak jak w powiedzeniu, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu: Widzew popadł w finansowe tarapaty, Mateusz, jak się okazało, bardziej niż do prowadzenia klubu nadawał się do pracy w innej firmie taty – restauracji Sphinx. Mimo ponad trzystu milionów złotych na koncie Cacek senior odsunął syna od rządzenia i oddał drużynę w rękę specjalistów.
Profesjonalnego doradztwa spróbował eksprezes Józef Wojciechowski, który przez kilka lat obecności na Konwiktorskiej zdążył przerobić opcje: holenderską (Tony Slot i Jan de Zeeuw), belgijską (Włodzimierz Lubański i Kazimierz Jagiełło), angielską (Daniel Purzycki), hiszpańską (Jose Maria Bakero) i oczywiście polską.
Jego osobistymi doradcami byli też m.in. były prezes PZPN Michał Listkiewicz, były premier RP Józef Oleksy i dziennikarka „Przeglądu Sportowego” Iza Koprowiak. Jak to się skończyło, wszyscy wiemy. Z pół miliardowego majątku Wojciechowskiego wyparowało sporo gotówki i ostatecznie największy polski deweloper oddał klub za grosze innemu biznesmenowi Ireneuszowi Królowi.
Wywiadu panu nie dam, ale szaliczek to pan zawiąże
Z piątki milionerów najbardziej medialny był Józef Wojciechowski. Niedawny właściciel Polonii nie tylko chętnie odbierał telefony od dziennikarzy, ale także… chciał przyznać jednemu z nich zniżkę na zakup mieszkania JW. Kiedy Wojciechowski otwierał usta, zazwyczaj wypowiadał się przaśnie i zabawnie. Bon motów w jego dossier mamy pod dostatkiem. Pytany o transfer Ireneusza Jelenia zapewniał, że „Jeleni w drużynie mu nie brakuje”, a kiedy jeden z jego piłkarzy miał problemy z uzębieniem szybko wyjaśnił, że „jego ostatni raz ząb bolał w 1979 roku!”. Cesara Cortesa nazywał „Louisem Vuittonem z Chile”, a Tamasa Kulcsara „durnym Węgrem”.
Z Wojciechowskim chcieliśmy się spotkać przed dwoma tygodniami. Prezes JW zaprosił nas na rozmowę do siedziby swojej firmy w Ząbkach, ale gdy się pojawiliśmy, oświadczył, że ma tylko 5 minut. Dobre byłoby i to, bo ostatecznie okazało się, że z 5 minut dostaliśmy… 15 sekund. Tyle dokładnie minęło od zadanego, pierwszego pytania, do trzaśnięcia drzwi.
- Panie prezesie, czy jest pan uzależniony…
- Jak pan jeszcze raz zapyta, to ja pana uzależnię!
- Ale chodzi mi o futbol, czy futbol pana…
- Jak Pan może pytać człowieka o tak ugruntowanej pozycji… Pan się lepiej nauczy swojego zawodu!
- Ale mówimy o piłce nożnej!
- Nie będę tak rozmawiał. Wychodzę!
I tyle z wywiadu było.
Po przeciwnej stronie barykady od zawsze był Cupiał. Boss Wisły bardzo rzadko pojawia się na stadionie przy ul. Reymonta, zazwyczaj gości tam tylko podczas kluczowych meczów „Białej Gwiazdy” w europejskich pucharach. A że ostatnio Wiśle idzie kiepsko, to jego kontakt z drużyną jest ograniczony. Podobnie z dziennikarzami. Cupiał mediów unika jak ognia. Po kilkuletnim milczeniu udzielił w końcu wywiadu Stefanowi Szczepłkowi z „Rzeczypospolitej”. Wcześniej rozmawiał z Januszem Basałajem z „Przeglądu Sportowego” i Michałem Białońskim z „Gazety Wyborczej”, ale wszystkie wywiady, których Cupiał udzielił w ciągu ostatniej dekady, można policzyć na palcach jednej ręki.
Media świetnie rozumie właściciel Legii Warszawa Mariusz Walter. W ostatnich latach raczej unikał dziennikarzy, ale kiedy dochodziło do rozmów z nimi, potrafił oczarować. Walter na dziennikarstwie zna się przecież jak mało kto, pracował w mediach przez ponad ćwierćwiecze. Zaczynał jako dziennikarz sportowy w katowickim oddziale TVP, następnie przeniósł się do Warszawy, gdzie przez lata szefował legendarnemu „Studiu 2”.
Kiedy przed kilkoma laty Walter (były junior Wisły Kraków) odwiedził piłkarzy Legii Warszawa w Hiszpanii podczas zgrupowania zespołu, praktycznie żaden z dziennikarzy nie odważył się podejść do prezesa z prośbą o wywiad. Pracownicy oficjalnej strony internetowej Legii, kiedy Walter podszedł się z nimi przywitać, nie wstali nawet z miejsc!
– Proszę pana, pan sobie lepiej szaliczek zawiąże, bo się pan jeszcze przeziębi – ojcowskim tonem instruował Walter jedynego reportera, który odważył się do niego podejść.
– To może wywiad panie prezesie?
– Oj, nie. Może dziś nie, co?
– Chociaż kilka pytań.
– Chętnie, bardzo chętnie, ale nie dziś, dobrze? O! Jak ładnie grają…
Uproszony Walter wyraził jednak kilka swoich opinii, które przez kilka kolejnych dni hulały w mediach.
Znacznie bardziej bezpośredni potrafił być w rozmowie z dziennikarzem Janusz Filipiak. Markowi Wawrzynowskiemu z „PS” powiedział: "Dlatego właśnie ja jestem milionerem, a pan dziennikarzem. Pan ma być sceptyczny, a ja mam wierzyć w przedsięwzięcie, aby osiągnąć cele”.
Fałszowanie podpisów, bieganie po schodach i zaplombowana redakcja
Biznesmeni wielokrotnie zaskakiwali nieszablonowymi posunięciami, z których kilka przeszło do kanonu polskiego futbolu. Tak było na przykład z „Klubem Kokosa” prezesa Wojciechowskiego. O co chodzi? Właściciel Polonii podpisał latem 2009 roku kontrakt z Danielem Kokosińskim, który, jak się okazało, całkowicie nie nadawał się do grania na ekstraklasowym poziomie. Piłkarz kasował co miesiąc 20 tys. zł i nie godził się na rozwiązanie umowy, wiedząc, że lepszej w życiu już nie podpisze. Wojciechowski nakazał więc Kokosińskiemu biegać po schodach, trenować w parku i przychodzić do klubu na 7 rano, aby złamać piłkarza. Później do „Klubu Kokosa” dołączali kolejni niepokorni, m.in. Euzebiusz Smolarek. Dziś takimi obozami karnymi może pochwalić się większość klubów T-Mobile Ekstraklasy.
Głośno było także o sporze Filipiaka z Pawłem Drumlakiem, który twierdził, że podpisy na jego kontrakcie zostały sfałszowane. W kwietniu 2008 roku Filipiak został nawet zatrzymany przez policję. Kilka dni później sam minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski przepraszał właściciela Cracovii. Obie strony przez kilka lat szarpały się w zawiłym sporze, w którym tylko świetnie zorientowani wiedzieli, o co chodzi. Ani Drumlak, który czuł się wykorzystywany przez klub, ani Filipiak, dla którego piłkarz był zwykłym oszustem nie chcieli odpuścić. W największym skrócie Drumlak twierdził, że ktoś sfałszował jego podpis na aneksie do umowy z Cracovią, w którym zawodnik zgadzał się na obniżenie pensji. Mówiło się także o oszukiwaniu urzędu skarbowego i łamanie praw pracowniczych.
Przed laty mawiano, że „nikt ci tyle nie zapłaci, ile Widzew obieca”. Cacek chyba mocno wziął to sobie do serca, bo od kilkunastu miesięcy regularnie zalega swoim piłkarzom z wypłatami. Na przykład Marcin Robak, który został za 800 tys. euro sprzedany do tureckiego Konyasporu, przez długi czas musiał walczyć o swoje należności. Co tam piłkarze! Cacek do dziś ma problem z… kilkoma setkami prenumeratorów „Magazynu Futbol”, którego właściciel Widzewa był właścicielem. Gazeta, podobnie jak wcześniej dziennik „Futbol News”, upadła i nie rozliczyła się z ludźmi, którzy z góry zapłacili za prenumeratę. Skończyło się oplombowaniem przez syndyk masy upadłościowej redakcji „MF”. Sprawa wciąż jest w sądzie.
O pieniądze kłócił się także Cupiał, który zwolnił przed laty trenera Wisły Henryka Kasperczaka, ale nie rozwiązał z nim umowy. „Henry” postanowił nie zrzekać się należnych mu pieniędzy i przez kolejne miesiące wojował z właścicielem Wisły o grube tysiące. Ostatecznie boss musiał przełknąć gorycz porażki i wypłacił Kasperczakowi kilkaset tysięcy (niektórzy twierdza, że milion!) złotych. Litości Cupiał nie miał także dla Kalu Uche, który chciał odejść do holenderskiego Ajaxu Amsterdam. Cupiał się zdenerwował i stwierdził, że jeżeli Nigeryjczyk nie chce grać w Krakowie, to nie zagra nigdzie. I Kalu na pół roku zawiesił. Kiedy innym razem jeden z prezesów Wisły nie chciał zapłacić piłkarzowi oczekiwanej przez niego kwoty, Cupiał miał powiedzieć: „Daj mu. Lubię go”.