Wydarzenia z targu w Nowej Dębie wstrząsnęły Polakami. Jedna osoba zmarła, a dwie trafiły do szpitala w stanie ciężkim po zatruciu galaretą mięsną, którą kupili u pewnego małżeństwa. Wiadomo już, że para nie miała żadnych pozwoleń na sprzedaż i produkcję mięsa. Teraz okazało się, w jakich warunkach zrobili galaretę. We własnej kuchni, w brudzie, przy zardzewiałych narzędziach. To nie koniec wstrząsających informacji.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Małżeństwo robiło galarety w brudnej kuchni – zatruły się trzy osoby
Jak już pisaliśmy w naTemat, 17 lutego trzy osoby trafiły do szpitala w związku z zatruciem galaretą garmażeryjną z targowiska w Nowej Dębie. Jednej z nich nie udało się uratować. Zmarły to 54-letni obywatel Ukrainy, który z rodziną przyjechał ze względu na wojnę do Polski. Głos w tej sprawie zabrała już prokuratura. Hospitalizowane musiały być dwie seniorki w wieku 67 i 72 lat.
Podkreślaliśmy już, że 55-letnia Regina S. i jej 56-letni mąż Wiesław S. usłyszeli zarzuty narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Teraz pojawiły się nowe informacje w tej sprawie dotyczące tego, jak i w jakich warunkach małżeństwo wytwarzało galaretę.
Informacje przekazała "Uwaga", z którą rozmawiał Andrzej Dubiel z Prokuratury Okręgowej w Tarnobrzegu. Powiedział on, że: "Warunki sanitarne, w których podejrzani produkowali wyroby mięsne, były fatalne. Było tam brudno. Stoły i narzędzia nie były dezynfekowane. Były to narzędzia stare, często zardzewiałe. Warunki urągały podstawowym zasadom higieny".
Co więcej, ubój mięsa nie odbywał się w sterylnej rzeźni. Jak podano, Regina i Wiesław S. zwierzęta zabijali na swojej posesji. Działali całkowicie w szarej strefie – mięsa, z którego powstawały wędliny i galarety, nikt nie kontrolował.
Małżeństwo miało wielu stałych klientów
Z relacji małżeństwa wynika, że w gospodarstwie było kilka świń. Hodowla nie była nigdzie zgłoszona. Jak pisała Katarzyna Zuchowicz w naTemat, małżeństwo na lokalnym targu było znane. Miało wielu klientów, często koło 12:00 jechało do domu, bo towar udawało się szybko wyprzedać.
Małżeństwo w rozmowie z "Uwagą" powiedziało, czy czuje się odpowiedzialne za tragedię, broniła się szczególnie Regina S., która uważała, że jej kuchnia była czysta, a powodem zatrucia mogło być to, że "coś było nie tak z żelatyną".
– Galaretę produkowałam we własnej kuchni. W domu. (...) Było jak w domu, chyba czysto – mówiła w rozmowie z telewizją. Z relacji kobiety wynika, że małżeństwo w feralną sobotę sprzedało pięć porcji galarety. – Była w plastikowych pojemnikach. Przygotowana w czwartek – zapewniała kobieta.
Reporterka zapytała parę czy czują się odpowiedzialni za to, co się stało.
– Myślimy, że tak – przyznała kobieta.
– W pewnym sensie na pewno tak – dodał jej mąż.
Małżeństwo przyznało się do winy, ale odmówiło składania zeznań. Przydzielony został im dozór policyjny. Do badań trafiło 20 kg wyrobów zabezpieczonych w ich domu. Aktualnie nie wiadomo, co było nie tak z galaretą. Na te pytania odpowiedzą biegli, którym próbki zostały już wysłane.
– W jakiś sposób ta galareta musiała być zanieczyszczona czy też skażona. Nie wiemy, co było bezpośrednią przyczyną zgonu mężczyzny i jakiego rodzaju skażenie czy zakażenie tej galarety miało miejsce – przekazał Andrzej Dubiel. Przypomnijmy, że sekcja zwłok zmarłego 54-latka już się odbyła, ale nie dała jasnej odpowiedzi na pytanie o przyczynę zgonu.