Wszedł Dariusz z Radomia na ścieżkę odkupienia i wydusił z siebie magiczne słowo "przepraszam". Że wyszło koślawo i adresat jakby nie ten? Jego problem. Tym, co nie daje mi spokoju, jest głos wewnętrzny o podstawę czaszki stukający: jak to się stało, że wsiąkłem bez reszty w trywialną przecież historię Dariusza i Niny? I dlaczego nie byłem w tym sam?
Reklama.
Reklama.
Niedzielny poranek. Jednym wciąż zaspanym okiem zerkam na kawę cieknącą leniwą strużką w stronę filiżanki, drugie oko ucieka w telefon – sprawdzam, co u Dariusza z Giftpolu. Od kawy jestem uzależniony 30 lat, od Dariusza trzy dni ledwie, ale za to dogłębnie.
Samej sprawy przypominać nie będę, zapewne zna ją każdy, a nawet jeśli przyjmując to założenie, popełniam metodologiczny błąd, to zapewne jest o niewielki. Coooo proszeeeeee – i wszystko jasne. Bardziej zajmuje mnie ewolucja Dariusza z Radomia oraz społeczny wydźwięk całej historii.
Dariusz się śmieje, Dariusz ostrzega, Dariusz przeprasza
W piątek w znanym powszechnie oświadczeniu znajdującym się na stronie internetowej Dariusza pojawiają się dopiski dziwnej treści, które zapewne nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego, ale z jakiegoś powodu tam są i dosłownie walą po oczach: "Janusz zbudował firmę, ale królewna postanowiła ją rozwalić". "Laska nabita ambicją i chęcią zmiany świata XD".
W sobotę rano czytam pod tym samym adresem: "Informacja dla wszystkich firm reklamowych w Polsce, jeśli zatrudnicie graficzkę Ninę macie gwarantowany hejt. Nie możecie jej zwolnić, a jeśli już to zwolnienie z dyplomem, na papierze czerpanym i złotymi literami." Nieźle…
Niedziela: "Przepraszam wszystkie osoby, które dotknęła sprawa ze zwolnieniem przeze mnie graficzki Niny. Przyjmuję całą krytykę, jest mi przykro. Dziękuję też osobom, które wykazały wsparcie i zrozumienie dla mnie. Ostatni okres życia był dla mnie b ciężki, mogłem w inny sposób zrezygnować ze współpracy z tą osobą, nie poprzez komunikator Skype. Podjąłem szybką decyzję, która okazała się błędem".
W sumie nie przeprosił Dariusz Niny, chyba że zaliczyć ją do katalogu "wszystkich osób" dotkniętych jej własną sprawą. Ale magiczne słowo pada, więc jakaś refleksja kiełkuje. Zawsze to na plus, nawet jeśli cokolwiek ujemny.
Dlaczego historia Dariusza i Niny wciąga tak mocno?
Pracuję w mediach ponad 20 lat. Poznałem setki grubszych historii, bardziej wstrząsających, wzruszających, śmieszących. Dlatego odzywa się we mnie silny głos wewnętrzny: Brzózka, hello, czemu się jarasz Dariuszem z Radomia? I czemu wszyscy wokół tym żyją? Głos wewnętrzny należy do tych sił, z którymi – jak wiadomo – należy się liczyć dla zachowania spokoju ducha, nie jestem zatem w stanie od niego uciec. Więc myślę na głos.
Nie da się nie zauważyć – Internet z niebywałą wręcz czułością reaguje na figurę określaną mianem "polskiego chama". Figura ta nie powstała ani wczoraj, ani przedwczoraj, ani nawet za Mrożka, a znacznie wcześniej. Jest jednak dziś nośna, jak nigdy dotąd, co w jawny sposób koresponduje z egalitarną eksplozją aspiracji społecznych, intelektualnych i moralnych. Co tu dużo mówić: niemal wszyscy jesteśmy od chama lepsi, a przynajmniej bardzo byśmy chcieli.
Polski cham różne miał w historii twarze i różne imiona. Był Edkiem, był Nikodemem, w ostatnim czasie dość często wołają na niego Janusz. Żeby była jasność, nie chcę absolutnie urazić nikogo, kto nosi to imię piękne skądinąd, faktem natomiast jest, że w określonym kontekście ono w internetowej przestrzeni funkcjonuje. I dziś właśnie Internet z całą swoją mocą oprawia Dariusza z Radomia w ów niechlubny stygmat Janusza.
Fakt, przesłanki są ku temu skromne, ledwie kilka screenów, kilka wpisów. Być może nawet w całym swoim jestestwie Dariusz jest w porządku. Takie jednak czasy – do wydania wyroku wystarczą współczesnemu człowiekowi dostępne strzępy rzeczywistości.
Jak Dariusz został gwiazdą internetów?
Ale prosty stygmat, którym opatrzono przedsiębiorcę z Radomia, to wciąż zbyt mało, żeby zostać gwiazdą internetów. W tym przypadku – jestem o tym święcie przekonany – w grę wchodzi znacznie szersza pula czynników sprawczych układających się w jedną zgrabną kliszę, schemat poznawczy, w którym wszystko gra, i z którego nic nie wystaje na boki.
Oczywiście swoje robi fraza "coooo proszeeeeeee, do widzenia", sama w sobie. Abstrahując nawet od kontekstu (a tym bardziej w nim pozostając), jest nośna jak diabli, a potencjał jej kreatywnych zastosowań tu i teraz oraz w przyszłości przerasta wyobrażenie mistrzów marketingu i reklamy. Tekst roku 2024? Chyba jest już znany, choć dopiero mamy marzec.
Nie sposób też uciec od potęgi skojarzeń. Radom nieszczęsny, naznaczony postacią baby chytrej, znalazł w końcu swojego chłopa. Klei się jak cholera. Co Radom temu winny? Nic, ale tak to właśnie działa. No i Skype, jako symbol epok minionych, dziś wyznaczanych nie biegiem wieków, a lat najwyżej. Co zaś z poprzedniej epoki, to siara, mówiąc kolokwialnie.
Uwadze internautów nie umyka również strona www Dariusza, będąca w ostatnich dniach nośnikiem kolejnych oświadczeń, marketingowo nieudanych posunięć oraz żywym ucieleśnieniem tezy, że Internet nie ma końca, a w każdym razie trudno do niego dotrzeć. Kto próbował scrollować, ten wie, o czym mowa.
I wreszcie sama Nina, z początku sprowadzona do roli bezimiennej graficzki, dziś coraz bardziej prawdziwa, żywa, czująca. Kobieta, choć młoda, to z niebanalną historią, której strzępy można z łatwością wyszukać w sieci. Naprzeciw niej Dariusz, w całej tej boomerskiej, przaśnej, a nawet z lekka szowinistycznej otoczce. Czy nie taki właśnie przepis na klasyczną bajkę?
Na nieszczęście dla Dariusza z Radomia, na szczęście dla mnie i pewnie dla wielu czytających te słowa, Polska A.D. 2024 przestaje być miejscem, w którym tego typu odzywki w kierunku kobiet akceptuje się z milczącym przyzwoleniem. Tym bardziej, kiedy każda prywatna wymiana zdań bez trudu może się stać publiczną.
Wspomnieć na koniec należy o jeszcze jednej zasadniczej zmianie. Pokoleniowej. To, co przeszłoby bez większego echa lat temu kilka, dziś spotyka się z natychmiastową reakcją. Mentalność niewolnika, tak charakterystyczna dla niektórych Millenialsów i wielu Iksów, nie jest mentalnością dzisiejszych dwudziestolatków. Generacja Z, mimo zauważalnych niedostatków, ma też kilka cudownych zalet, w tym tę jedną szczególnie cenną. Nie pozwala sobie na takie numery.
Zwalniać po ludzku. To takie oczywiste
Osobiście wychodzę z założenia, że każdy pracodawca prywatny ma prawo z dowolnego powodu zwolnić każdego wybranego przez siebie pracownika, jeśli tylko nie chronią go przepisy wynikające ze szczególnych okoliczności. Można oczywiście dyskutować nad etycznymi, merytorycznymi, prawnymi i ekonomicznymi niuansami poszczególnych przypadków, ale taka jest rzeczywistość. Rzecz w tym, że zawsze na koniec zostajemy ludźmi. I nawet zwolnienie z pracy może być czynnością ludzką.
Nie jestem miłośnikiem korporacyjnych standardów, wręcz przeciwnie. Nie chciałbym iść na bruk mailowo i z wielkodusznym życzeniem "dalszych sukcesów zawodowych poza strukturami naszej organizacji". Nie wiem, czy to nie byłoby gorsze niż zwięzłe "coooo proszeeeeeeee, do widzenia". Myślę, że można inaczej. Normalnie.
Z pracy udało mi się wylecieć raz w życiu, wiele lat temu. I nie powiem, było elegancko, osobiście, godnie i z szacunkiem. Serio, żaden tam mail z kadr, żaden Skype. Dlatego, choć było mi ciężko i świat się na pewien czas zawalił, nie czułem żalu. Usłyszałem rzeczowe wyjaśnienie, później nawet coś w rodzaju przeprosin. Dzięki temu zachowałem poważanie dla faceta, który wręczył mi kwit. Późnej nawet przeszliśmy na "ty", ostatnio byliśmy na kawie.