Co by się stało, gdyby w Stanach Zjednoczonych wybuchła druga wojna domowa? Ale nie w zamierzchłej przeszłości albo w odległej przyszłości, tylko współcześnie? Odpowiada na to pytanie niepokojący film Alexa Garlanda "Civil War", który właśnie wszedł do polskich kin, podbija rodzime box office i przeraża (oraz wkurza) amerykańskich widzów. Ale nie tylko oni powinni się obawiać.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Civil War" to nowy film studia A24 w reżyserii Alexa Garlanda
W obsadzie znaleźli się Kirsten Dunst, Wagner Moura, Cailee Spaeny, Stephen McKinley Henderson, Sonoya Mizuno i Nick Offerman, a także Jesse Plemons w epizodzie
Film "Civil War" wywołuje w USA duże emocje i niepokoi widzów swoją polityczną aktualnością; Amerykanie są też oburzeni zrobieniem z Teksasu i Kalifornii sojuszników
Od 12 kwietnia "Civil War" można oglądać w polskich kinach
Tekst nie zawiera spoilerów.
A24, niepozorne studio, które w 2012 roku założyli David Fenkel, John Hodges i Daniel Katz, niestrudzenie ratuje przemysł filmowy pod kątem jakości i oryginalności. To wcale nie jest przesada. Do tej pory zdobyło worek nagród, w tym 16 Oscarów, spośród 55 nominacji, a ich filmy i seriale są w większości chwalone przez krytyków i doceniane przez widzów, którym wystarczy już samo logo, aby pójść do kina.
Przez 11 lat A24 ugruntowało pozycję promotora filmów, jakich nie robi absolutnie nikt inny. Ambitnych, świeżych, odważnych, bezkompromisowych. Bo to przecież im zawdzięczamy, chociażby: "Wszystko wszędzie naraz", "Strefę interesów", "Poprzednie życie", "Aftersun", "Wieloryba", "Moonlight", "Dziedzictwo. Hereditary", "Zabicie świętego jelenia", "Disaster Artist", "Minari", "Nieoszlifowane diamenty", "Lighthouse", "Pearl", "Lady Bird", "X" czy "Midsommar". A, i jeszcze seriale, jak "Euforię" czy "Awanturę".
Do tej listy dołączył w tym roku najdroższy film, jaki A24 kiedykolwiek wyprodukowało (50 milionów dolarów). Nowe dzieło brytyjskiego reżysera i scenarzysty Alexa Garlanda, który lubi niepokoić widzów i robił to już nie raz: "Ex Machiną", "Anihilacją", "Men" czy miniserialem "Devs", ale też swoimi scenariuszami do "28 dni później" czy "Nie opuszczaj mnie".
"Civil War", bo o tym tytule mowa, narobiło szumu i szturmuje box office. Ale dlaczego aż tak przeraziło Amerykanów?
O czym jest film "Civil War"? Współczesne Stany Zjednoczone są pogrążone w wojnie domowej
"Civil War" to dystopijny film wojenny. Dlaczego dystopijny? Bo jest niewesołą wizją przyszłości, która lepiej (dla nas), aby się nie ziściła. To oczywiście wizja wymyślona przez Garlanda, co wcale nie oznacza, że nie jest prawdopodobna.
Współczesne czasy, niedaleka przyszłość. Oto w Stanach Zjednoczonych rozgorzała wojna domowa, druga po krwawej wojnie secesyjnej z drugiej połowy XIX wieku. Kraj jest podzielony na kilka frontów, a skorumpowany prezydent o dyktatorskich zapędach (Nick Offerman) wzywa obywateli do walki z "sojuszem z Florydy i zachodnimi siłami Teksasu i Kalifornii". USA jest pogrążone w chaosie, balansuje na krawędzi upadku.
Bohaterami "Civil War" są dziennikarze. Uznana fotografka wojenna (Kirsten Dunst), jej kolega z redakcji Joel (Wagner Moura) i początkująca reporterka Jessie (Cailee Spaeny) udają się podróż do Waszyngtonu, epicentrum wydarzeń. Chcą przeprowadzić wywiad z prezydentem – który odbywa właśnie swoją trzecią kadencję – zanim rebelianci zdobędą stolicę. Muszą się śpieszyć.
To podróż niebezpieczna i ryzykowna. Zamachy bombowe w wielkich miastach, ostrzały, uchodźcy, propaganda, ludzie uciekający z własnych domów. Wrogie siły, społeczna nieufność, żołnierze, którzy już sami nie wiedzą, dla kogo walczą i do kogo strzelają. Krew, strach i panika. Wszechobecna śmierć.
Film szybko stał się hitem. W weekend otwarcia, czyli 12-14 kwietnia, zarobił w USA prawie połowę kwoty wydanej na budżet, czyli 25,7 mln dolarów, dzięki czemu uplasował się na pierwszym miejscu krajowego box office'u. To wielki sukces studia A24, ale jak będzie dalej? Czas pokaże, chociaż "Civil War" budzi takie emocje, że prawdopodobnie dalej będzie sobie nieźle radzić w kinowych kasach.
Recenzje też są w większości dobre. Na Rotten Tomatoes ma 83 proc. od krytyków na podstawie 252 recenzji 77 proc. od widzów. "Ostre i niepokojące z założenia 'Civil War' to porywające spojrzenie z bliska na brutalną niepewność życia w kraju pogrążonym w kryzysie" – brzmi podsumowanie. Na IMDb film ma ocenę 7,6/10, tak samo zresztą jak na polskim Filmwebie (7,6/10 i od widzów, i od recenzentów).
W swojej pozytywnej recenzji "Civil War" Peter Debruge z "Variety" napisał: "Garland to ostatnia osoba, która zaproponowałaby grupowy uścisk. (...) Jego potężna wizja pozostawia nas wstrząśniętych, skutecznie powtarzając pytanie, które stłumiło zamieszki w Los Angeles (w 1992 – red.): Czy wszyscy możemy się jakoś dogadać?".
Ale dlaczego nowy film studia A24 aż tak wstrząsa widzami, szczególnie tymi amerykańskimi?
Film "Civil War" wstrząsnął USA. To bardzo realna wizja przyszłości, szczególnie w roku wyborów prezydenckich
Przemoc i śmierć na ekranie to jedno (a film Garlanda jest naprawdę ostry i brutalny). Ale to, co w "Civil War" uderza najbardziej to czas akcji.
Garland nie pokazuje nam ani zamierzchłej przeszłości, ani odległej przyszłości, ale obecne czasy. To żaden dystopijny świat rodem z "Igrzysk śmierci", ale współczesny krajobraz polityczny Stanów Zjednoczonych, w których też są konflikty: republikanie ścierają się z demokratami, a zwolennicy Donalda Trumpa (mającego szansę na reelekcję w tegorocznych wyborach prezydenckich) z całą resztą. Wszystko na ekranie wygląda znajomo i to jest najbardziej przerażające.
Nie da się bowiem ukryć, że USA są dramatycznie podzielone, co Alex Garland wprost pokazuje w swoim wstrząsającym scenariuszu. "To wszystko się może zdarzyć" – zdaje się mówić.
Bo o tym właśnie jest "Civil War": o podziałach, co świetnie oddaje pytanie zadane przerażonym dziennikarzom przez dzierżącego broń żołnierza: "Jakim rodzajem Amerykanina jesteś?". Najgorsza, mówił Garland w jednym z wywiadów, jest skrajna stronniczość i zwrócenie się ludzi przeciwko sobie.
– Myślę, że wojna domowa to tylko przedłużenie sytuacji. A ta sytuacja to polaryzacja i brak sił ograniczających polaryzację – podkreślił. Stąd dziennikarze jako bohaterowie: niezależna siła, która informuje obywateli i jest papierkiem lakmusowym dla ekstremizmu i totalitaryzmu.
Ale to, co w "Civil War" niepokoi jeszcze bardziej, to fakt, że nie mamy pojęcia, kto jest po której stronie. Ba, nie wiemy nawet, jakie są strony. Nie wiemy, kto dla kogo walczy, kto kogo popiera. Nie ma tutaj "dobrych" i "złych", są tylko skłóceni.
"'Civil War" to szorstki i niewygodny film nie dlatego, że w pełni podziela jakąś konkretną ideologię, ale dlatego, że tego nie robi – a nie znosimy braku jasno określonych stron, którym możemy kibicować albo być przeciwko nim lub mediów, które nie są idealnie zgodne z naszym światopoglądem, bo chcielibyśmy wyjść z kina pewni siebie, wiedząc, że jesteśmy dobrymi ludźmi" – zauważa Richard Newby w "Hollywood Reporter".
A Robbie Collin z The Telegraph pisze: "Wizja rozpadającej się Ameryki reżysera 'Ex Machiny' nie jest ani przeciwna Trumpowi, ani 'woke'". Sam Garland mówi zresztą, że jest apolityczny. Jego film jest jak fotografia wojenna: nie ma udzielać odpowiedzi, ale pokazywać rzeczywistości i pozwolić oglądającym zadawać pytania.
To dlaczego film ma premierę akurat w roku wyborów prezydenckich?
Film "Civil War" jest apolityczny? I tak, i nie
Tu również pojawiają się kontrowersje. Niektórzy nie wierzą w apolityczność Garlanda, ale według Richarda Newby'ego nie chodzi wcale o bycie apolitycznym, ale unikanie propagandy. I reżyser jej unika, ale pokazuje jedynie to, co jego (i nie tylko jego) niepokoi.
"Naiwna jest wiara, że film zmieni czyjąkolwiek ideologię polityczną i nagle widz przechyli się w jedną lub drugą stronę. Garland nie próbuje tego zrobić, ale oferuje szansę oceny tego, w co wierzymy i dlaczego" – pisze dziennikarz "The Hollywood Reporter".
"Widzimy Amerykę rozdartą pomiędzy siłami Stanów Zjednoczonych i secesjonistami znanymi jako Front Zachodni, składającymi się z Kalifornii i Teksasu. Mamy prezydenta trzeciej kadencji, który porzucił naród amerykański, dokonał na niego nalotów i odmawia dziennikarzom prawdy. Oprócz tego zmobilizowano siły policyjne, które odmawiają ludności cywilnej zasobów, a jednocześnie stosują wobec nich przemoc. Czy to wygląda na film, która macha flagami zwolenników Trumpa i faszystów?" – zauważa przytomnie Newby, sugerując, że Garlandowi bliżej do liberałów.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Chociaż niektórzy spekulują, że Garland jest tak naprawdę po "tej drugiej" stronie. Dlaczego? Bo w filmie wykorzystano kilka sekund materiału filmowego z prawdziwego świata, którego autorem ma być prawicowy, konserwatywny dziennikarz Andy Ngo. Oprócz tego w napisach końcowych podziękowano dziennikarce "The Atlantic" Helen Lewis, która ma transfobiczne poglądy. To się liberałom nie spodobało.
Jednak to wszystko wydaje się być planem Alexa Garlanda, który zdaje się mówić: "cały czas tropicie podziały, źle z wami".
"Kształtujemy naszą osobowość wokół ideologii i stajemy się w nie tak uwikłani, że zaczynamy tracić z oczu to, za czym stoimy oraz kim naprawdę są nasi sojusznicy i wrogowie – aż wszystko rozpłynie się w chaosie" – pisze Richard Newby. Przed tym przestrzega właśnie reżyser "Civil War", który zgrabnie unika łatek i nie przykleja jej żadnemu z bohaterów. Nawet żołnierzom.
Kalifornia i Teksas sojusznikami? Amerykanie oburzeni, ale Alex Garland miał cel
Ale Amerykanów oburza w "Civil War" jeszcze jedna rzecz: fakt, że sojusznikami w podzielonych USA są... Kalifornia i Teksas, dwa stany, które naprawdę nie mogłyby być bardziej różne, nawet gdyby chciały. Mieszkańcy obu stanów są wkurzeni ("nigdy nie bylibyśmy z nimi!"), ale tutaj także nie ma przypadku.
– Prowokuję pytanie, dlaczego te stany są razem? Czy to dlatego, że jestem Brytyjczykiem i jestem tak głupi, że nie zdaję sobie sprawy, że znajdują się one w dwóch politycznie różnych przestrzeniach? Zdaję sobie sprawę z dzielących je różnic. Ale co byłoby tak wielkim zagrożeniem, że spolaryzowana polityka między Teksasem a Kalifornią zostałaby nagle uznana za mniej ważną niż to zagrożenie? – zastanawia się Alex Garland w wywiadzie w "New York Times".
I dodaje: "Gdy tylko ukazał się zwiastun, ludzie mówili, że nie ma żadnych warunków, na jakich te dwa stany mogłyby się połączyć. Co samo w sobie jest bardzo wyraźnym przedstawieniem szaleństwa spolaryzowanej polityki".
Garland podkreślił też, że "jest wiele rzeczy, co do których Teksas i Kalifornia są zgodne". – Mógłbym narysować linie pomiędzy wszystkimi tymi kropkami, ale tego nie robię. Film próbuje zachować się jak staroświeccy reporterzy, którzy nie są stronniczy. Czy jeśli piszesz o zabójstwie, wydajesz opinię na temat tego zabójstwa? Nie, po prostu o nim piszesz – dodaje w "New York Times".
Ale najważniejsze pytanie brzmi: czy Amerykanie przestraszą się "Civil War" na tyle, że pomyślą o zakopaniu wojennych toporów i znalezieniu wspólnego języka? Również zastanawia się nad tym Richard Newby z "Hollywood Reporter".
"Czy film był na tyle niepokojący, że może zapobiec w naszych czasach prawdziwej wojnie domowej, czy też po prostu będziemy oceniać kunszt zdjęć, kunszt fotografa, brnąc do przodu, unikając dyskomfortu i trudnych pytań, bo chcemy tylko docenić dzieła, które utwierdzą nas w przekonaniu, że jesteśmy na dobrej drodze, że nadzieja jest wieczna, a coś takiego w rzeczywistości nie mogłoby się zdarzyć, bo przecież na pewno wiemy, kim są nasi sojusznicy, a kim wrogowie?" – pyta retorycznie dziennikarz.
A przecież taka wojna domowa mogłaby zdarzyć się wszędzie indziej, również we współczesnej Polsce. Bo czy również nie jesteśmy podzieleni? Chociaż właściwie po której jesteśmy stronie? I czy ma to w ogóle jakieś znaczenie?