Nie jest prosto być samochodem kobiety. I to takiej kobiety. moje życie to pasmo zbiegów okoliczności, przypadków, tragedii, ataków histerii, fal radości. to chaos, lekko zorganizowany chaos, ale nie zamieniłbym tego losu na żaden inny.
Reklama.
Każdy dzień zaczyna się tak samo, tylko nie o tej samej porze. Słońce już wygląda nad dachy sąsiednich kamienic Nikiszowca, gdy ona zaczyna się wiercić w łóżku. Moja pani. Wstaje powoli i z przymkniętymi oczyma człapie boso do łazienki. Chyba.
Jestem samochodem, więc nigdy nie byłem u niej w mieszkaniu, ale właśnie tak sobie to wyobrażam. Po porannej toalecie, która musi trwać dłużej niż montaż mojego silnika V8, najczęściej wygląda przez okno i sprawdza, czy jestem. Przez noc moje białe nadwozie szybko pokrywa się kopalnianym pyłem. Rano nie jestem tak lśniący jak wieczorem. Podobnie jak ona.
Słyszę, jak zbiega ze schodów. Na pewno nie jadła śniadania, nigdy nic nie ma w lodówce. Wiem to na pewno, bo nigdy niczego stosownego nie wiozę do domu. W ręku iPad, zapasowe buty, komórka, klucze, torba... Ma przy sobie zawsze więcej przedmiotów, niż wydawałoby się, że fizycznie można w pomieścić w tej torbie.
Czasem jej wypadają i wtedy mój olej dłużej pozostaje zimny. Stoję tak, aż uda się jej w końcu wśród tych wszystkich rzeczy znaleźć kluczyki. W ogóle nie przejeżdżam zbyt wielu kilometrów, gdy ona projektuje te swoje ubrania czy dodatki, wtedy przez parę dni zapomina wyjść z domu. A ja cierpliwie stoję i czekam. Jak podwórkowy pies.
No wreszcie, gdzieś pojedziemy. Wsiada, ale najpierw kombinuje coś z butami, czuję, jak różne obcasy kłują mnie w dywaniki. Naciska „engine start” i mogę hukiem 570-konnego motoru potrząsnąc szybami w oknach, butelkami w sklepie i obudzić starsze panie, oparte na poduszkach i wygladające na ulicę w niskoenergetycznym bezruchu.
Na szczęście wie, co wcale nie byłoby oczywiste u innej kobiety, że trzeba pozwolić nagrzać się olejowi i oponom, nim otworzy się zawór radości całkowicie. Delikatnie operuje pedałem gazu, dba, żeby moje delikatne sprzęgło nie spłonęło przy manewrach. Dziwne, ale ta dbałość o mechanikę, ta subtelność, zupelnie nie zgadza mi się z jej bałaganiarstwem, takim trochę włoskim. Nie przyciera moich felg o krawężniki, nie hamuje na nierównościach, ale telefonu szuka godzinami i zapomina PIN-ów do kart. Wiem o tym, bo mówi o tym głośno do siebie, uspokajając się w moim wnętrzu. Na szczęście nie słucha muzyki z radia, ta płynie z mojego wydechu. Więc właściwie nie mam na co narzekać. Zresztą kto wysłuchałby narzekań samochodu...
Nie przeszkadza mi jazda po kostce, ale czuję trochę nieprzyjemnego łaskotania w amortyzatorach. Gdy wypadamy na autostradę A4, mogę się trochę rozluźnić i przedmuchać komory spalania. Ona, gdy jedzie szybko, zajmuje się tylko jazdą. Za to jestem w stanie wybaczyć jej wszystko, nawet to, że bardzo często jeździmy na oparach w baku. Nie dlatego, że oszczędza pieniądze, ale dlatego, że nie ma do tego głowy i zapomina zatankować. Po takim czymś zawsze chłepczę 98-oktanowe paliwo jak wielbłąd wodę po pustynnym wyścigu.
Lubię te momenty, gdy nad tak pięknie zaprojektowanym przez braci Zillmannów Nikiszowcem zachodzi słońce, bruk stygnie, a mury pachną starymi cegłami. Wjeżdżamy wtedy w naszą ulicę i tylko strzały z wydechu przy międzygazach przypominają mieszkańcom dzielnicy, że wśród nich żyje sobie białe Ferrari. Długa była droga z Maranello, z Via Abetone, na ulice Katowic, sporo się świata naoglądałem z piętra wielkiej lawety. Nawdychałem się przy tym mnóstwo ohydnych spalin z diesla i nasłuchałem prostackich rozmów kierowców TIR-ów. Nie chcę już nigdy jechać na lawecie, więc przysiągłem sobie, że między przeglądami nigdy się nie zepsuję.
Codziennie rano, gdy wygląda przez okno, zastanawiam się, jakie okropieństwa przyjdzie mi znosić tego dnia. Ale zniosę je wszystkie, bo nie jestem Ferrari z lat 80., które mdlało na widok deszczu, a ona nie jest typową Polką za kierownicą. Gdy wciska mój gaz do końca wszystkie nasze problemy znikają. Wtedy uświadamiam sobie, że warto czasem pocierpieć.