Czerwcowego poranka roku Pańskiego 2024 przekraczam mentalny Rubikon. Zamiast w pocie czoła zdobywać pienińskie szczyty, leniwie sadowię cztery litery na tratwie i oddając się pod troskliwą opiekę flisaków, spływam wartkim nurtem Dunajca ze Sromowiec do Szczawnicy. W planach jest konsumpcja widoków, w praniu jednak okazuje się, że z większą uwagą studiuję meandry góralskiej duszy. I nie da się inaczej – te flisackie żarty i żarciki... Oni tak od serca, czy to może pod nas ten teatr jest chytrze skrojony?
Reklama.
Reklama.
Jest w tej wyprawie coś z podróży do conradowskiego jądra ciemności, kresu cywilizacji, jaką znam. Tak przynajmniej zakładam, postawiony sam na sam z góralską tradycją, uporczywie tkwiącą w tyle za osiągnięciami współczesnej myśli społecznej. Ledwie mijamy Sromowce, a już jest z lekka szowinistycznie oraz sprośnie. I przaśnie, co tu dużo ukrywać. A do Szczawnicy drogą wodną jeszcze całe dwie godziny z lekkim okładem. Nażartujemy się, że hej.
Ale oto dzieje się coś dziwnego, bo z każdym kilometrem scenariusz złożony z misternie tkanych uprzedzeń sypie się, groza miast rosnąć, maleje. Przymykam oczy i czuję, jak puszcza korek wielkomiejskich standardów i wlewa się do wewnątrz fala pierwotnych emocji. Jakbym wrócił do czasów dziecięcej beztroski, jakby ostatnich 30 lat nie było. Uśmiecham się pod nosem, choć przecież facet gada… Posłuchajcie zresztą sami.
"Ile teściowa powinna mieć zębów" i inne flisackie żarty
"Ile teściowa powinna mieć zębów? Cztery. Pierwszy, żeby miała czym otwierać piwo zięciowi. Drugi i trzeci, żeby ją bolały na zmianę. Czwarty, złoty, żeby było za co wyprawić jej pogrzeb" – tak to właśnie facet w starannie wykrochmalonej koszuli i niebieskim kubraku gada. Dobre, nie? Miejscowy klasyk, pieniński evergreen.
"A to jest słowacki Giewont. Jaki kraj, taki Giewont" – wskazuje flisak na skały sterczące nad naszymi głowami, w innych okolicznościach powiedzielibyśmy, że sterczące dumnie, w tym jednak przypadku trudno się kusić o tak wzniosłą refleksję. No i ten krzyż, pożal się Boże, na szczycie. Toż to krzyżyk w porównaniu z naszym polskim, prawdziwie giewontowym.
I tak płyniemy ja i moi współtowarzysze, myśli szczególnie nie wymieniając, co najwyżej mieszając spojrzenia. Jakbyśmy dusili w sobie pytanie: śmiać się czy nie śmiać. Bo śmiesznie w sumie jest, przynajmniej chwilami, tylko trochę wstyd przyznać. Zwłaszcza że flisak z tonu spuszczać nie zamierza, puszczając w eter zastępy kolejnych przemyśleń. Teściowym nie odpuszcza, Słowakom również, są też żony niewierne, pupy w stringach w skale odciśnięte, potomstwo nieślubne i dzieci czarne, co je bocian tej barwy nosi. Pełen repertuar.
Flisak jak miś na Krupówkach. Może sami tego chcemy
Patrzę na chłopaka, tego w koszuli krochmalem utwardzonej i kubraku niebieskim. Młody jest, choć z tradycją na karku, bo to już piąte pokolenie na pienińskich wodach. Staram się go rozszyfrować. Że to teatr, szopka dla przyjezdnych – wiadomo, przecież każdy z tych żartów i żarcików można przeczytać w Internecie, stówkę na tratwę wydaną oszczędzając. Mówi je od lat, pewnie to samo mówił jego ojciec i dziad.
Ale czy on tak na serio, czy z beką trochę? Wydaje mi się, że dostrzegam lekką nutę ironii w jego głosie i tej właśnie natury błysk w oku.
A może to on z nas drwi, sącząc dyrdymały skrojone wprost pod tradycyjną polską duszę. Może jest pienińską inkarnacją misia z Krupówek i sprzedawcy parawanów z Władka, cyniczną odpowiedzią na zapotrzebowanie w narodzie niegasnące. Może – świadomie lub nie – rozstawia właśnie przed nami lustro, w którym będziemy się przeglądać. Zarechoczemy czy nie?
Flisacy są, jacy są, kijem tej kultury nikt nie zawróci
Koniec końców, wyprawa ma dla mnie walor ożywczy, do pewnego przynajmniej stopnia. Przez lata wpięty w rygor kulturowej i językowej poprawności, trafiam nagle w środek świata, w którym znane mi kody nie obowiązują lub też obowiązują co najwyżej z przymrużeniem oka.
To doświadczenie tyleż mnie porusza, co i odpręża. A także przypomina o istnieniu różnych perspektyw. Nie żeby nurzać się teraz w odmętach relatywizmu, ale przecież to, co dla mnie normalne, dla drugiej połowy Polski zgoła nienormalnym jest. I na odwrót – tu ukłon w stronę profesora Rafała Chwedoruka, znanego i szanowanego politologa, który był tak miły uświadomić mi lata temu tę całkiem oczywistą prawdę.
Nakładam też na ten flisacki spektakl filtr miłosierdzia należnemu miejscowej kulturze, która taka jest i już. Kijem – nomen omen – nikt jej nie zawróci. Nie chcę wchodzić w buty młodopolanina, co to sto lat temu oddawał się z wyżyn swojej wyższości tak zwanej "ludomanii", ale przyznam, że w tym kontekście i w tych szczególnych okolicznościach szowinizm męski oraz patriotyczny razi mnie jakby mniej, niż w wydaniu wąsatego wuja sączącego jad na bezpłciowej środkowopolskiej równinie.
Może mógłbym oczekiwać, że młody flisak pójdzie z duchem czasów, reformę żartu branżowego inicjując. Ale czy ja wiem... Uczciwie powiem, że krzywdy wielkiej na tratwie nie doświadczam. I też mam w tyle głowy, że oni są już na tej rzece 192. rok. W odróżnieniu od wielu innych tradycji, ta akurat ma solidne korzenie.
Dlatego, o ile z usług tatrzańskich fiakrów (też na literę "F", ale to inna moralnie bajka) nigdy nie skorzystam i gorąco do podobnego zaniechania wszystkich zachęcam, o tyle z flisakami może jeszcze kiedyś się zabiorę, będąc w okolicy.
Dwie godziny z flisakami i już zaczynam myśleć inaczej
Kilometr podróży osiemnasty, dopływamy do Szczawnicy. Wysiadam z łodzi, prostuję kości, odklejam mokrą nogawkę od nogi, odrywam rękaw od ręki, sięgam po telefon – a co, stęskniłem się. I czytam co, tam dzień przynosi w "cywilizowanym" świecie. A przynosi dramat "osób uchodźczych".
Nie wiem, czy jestem już intelektualnie wyprany, czy jakieś nowe tory w głowie się wiją za sprawą flisackich chochlików, ale myślę: no bez przesady. "Osoba uchodźcza" – to jest dopiero dehumanizacja, mimo szlachetnych intencji, których sens pojmuję. Czy w zwykłym "uchodźcy" nie ma jednak więcej człowieka?