Świąteczna "Polityka" obwieszcza powstanie nowego podrodzaju warszawiaków. A raczej nie-warszawiaków, czyli Doitów, którzy są nową formą Słoików. Autorka powołuje się na badania socjologów i kreśli obraz przyjezdnych jako tkwiących mentalnie w zamierzchłym średniowieczu, pozbawionych ambicji tanich robotników, którzy zabierają Rodowitym życiową przestrzeń. Choć niektóre obserwacje są trafne, jak to zwykle z uogólnieniami bywa, niektóre są krzywdzące dla Słoików.
Doity, czyli ci spośród Słoików, którzy dzięki regularnemu przywożeniu jedzenia z domu mogą pracować za niższe stawki, przez co odbierają pracę Rodowitym, czyli warszawiakom. Ich portret kreśli w świątecznym numerze "Polityki" Edyta Gietka. Nazwa wzięła się od angielskiego "do it" rzucanego w kierunku korpoludków. Charakterologicznie słabe Słoiki przyjmują na siebie najbardziej parszywe i niewdzięczne obowiązki za marną pensję.
Według opisu "Polityki" Doity to ludzie wyprani z ambicji wyższego rzędu, skupiający się na zdobyciu środków na przetrwanie, a w dalszej perspektywie na kupienie własnego mieszkania (oczywiście na kredyt). To ostatnie przypieczętuje ich wyrwanie się z wioski, w której króluje zatwardziały katolicyzm i ogólne zacofanie.
Gietka opisuje, jak wspierane finansowo przez rodziców (nie, nie przelewami, ale torbami na kółkach wypełnionymi słoikami) Doity są w stanie przeżyć za najniższe pensje. Przez to psują rynek i odbierają pracę Rodowitym. Za to muszą znosić nie tylko pogardliwe spojrzenia kolegów z pracy, ale i przelewać zrobioną w domu kawę do kubka, który pozostał im po jedynej wizycie w Coffee Heaven. Zresztą to pierwsze to raczej wynik niezrozumienia zasad wolnego rynku – przedsiębiorcy zawsze będą szukać możliwie najtańszej siły roboczej, by zapewnić swoim konsumentom jak najtańsze produkty i usługi. Kto się nie przystosuje, ten musi ustąpić.
W wizerunku nakreślonym w artykule "Wnętrze Słoika" poraża obraz rodziny Słoika. Mamy więc opis rodziców zalęknionych tym, że ich niewinne dziecko wyjeżdża do jaskini zła, czyli do stolicy. I później przyjeżdżają do dziecka z zapasem słoików, a babcia nie może nadziwić się, że kobiety chodzą w kaloszach, kiedy nie pada deszcz, a w oknach wieżowców nie ma klamek. Zaiste barwny to obraz, ale jakże fragmentaryczny. Oczywiście dla artykułu to dobrze, jeśli mogą się w nim pokazać jakieś przyciągające oko czytelnika opisy. Warto jednak zadbać o to, by czytelnik nie odniósł wrażenia, że to norma.
Chyba, że żyłem w innym małym miasteczku, niż opisywane przez dziennikarkę "Polityki". Owszem, są ludzie, których ambicja kończy się na zdobyciu pieniędzy na przeżycie, a częściej po prostu na flaszkę. Owszem, są ludzie oszczędnie obdarzeni inteligencją. Owszem, są ludzie nierozumiejący dzisiejszego szybko zmieniającego się świata. Ale wśród moich rówieśników, ich rodziców, młodszych kolegów poznałem masę ludzi, którzy nawet jeśli nie potrafią wyliczyć delty albo zalogować się na Facebooka, to są obdarzeni życiową zaradnością i radzą sobie tak dobrze, jak tylko mogą.
Żeby być uczciwym trzeba też powiedzieć, że obraz Rodowitych, jaki (chyba w reakcji obronnej) wytworzyły sobie Słoiki, jest błędny jak każde uogólnienie. Choć nie ukrywam, że jestem Słoikiem (a czasami nawet się tym chwalę), nie spotkałem się z traktowaniem z góry. Przeciwnie – poznałem wielu świetnych ludzi, dużo bardziej przyjaźnie nastawionych niż rzekomo serdeczni mieszkańcy wiosek i miasteczek.
Dlaczego więc tak się nienawidzimy? Wydaje się, że u podstaw wszystkiego stoją pieniądze. Warszawiacy, czyli Rodowici, mają Słoikom za złe, że żerują na ich podatkach. Zarabiają w stolicy, a płacą w swoich miasteczkach i wioskach. Z drugiej strony Słoiki, a szczególnie Doity, czyją się wyzyskiwane przez bezduszne korporacje rządzone przez Rodowitych. Do tego dochodzi naturalna reakcja obronna na podatkowe ataki warszawiaków. Tej wzajemnej spirali żalów i uprzedzeń nie da się już chyba zatrzymać. Na pewno nie pomogą w tym takie artykuły jak "Wnętrze Słoika".