Po "Szóstym zmyśle" M. Night Shyamalan miał być objawieniem kina, "nowym Spielbergiem". I był... przez kilka filmów. Później zaczął tworzyć przeraźliwe gnioty, jak "Zdarzenie" czy znienawidzony "Ostatni Władca Wiatru", chociaż miewał przebłyski przyzwoitości. Do kin właśnie weszła "Pułapka" i znowu nie jest dobrze, ale jedną rzeczą twórca "Znaków" wciąż się broni.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Przypadek M. Night Shyamalana, amerykańskiego reżysera i scenarzysty urodzonego w Indiach, naprawdę jest dziwaczny. I bezprecedensowy w Hollywood. Ciężko bowiem znaleźć innego filmowca, który z "nowego Spielberga" stał się w ciągu kilku lat pośmiewiskiem. I takiego, który w morzu gniotów wciąż potrafi zrobić coś niezłego.
Niestety "Pułapka", nowy film 54-latka, mieści się w tej pierwszej kategorii: gniotów. Thriller z Joshem Hartnettem w roli seryjnego zabójcy (i córką reżysera, Saleką Night Shyamalan, w jednej z głównych ról) zapowiadał się na tyle obiecująco, że postanowiłam dać mu szansę, mimo że od kilku lat omijałam filmy twórcy "Szóstego zmysłu" szerokim łukiem. Cóż, zwiastun był pierwszorzędny.
Morderca, który zostaje otoczony przez policję na stadionowym koncercie, na który poszedł ze swoją córką? Brzmiało to doskonale i dawało nadzieję na mocny i klaustrofobiczny dreszczowiec, który zrzuci nas z kinowych foteli. I może tak by było, gdyby zrobiłby go David Fincher albo... Shaymalan sprzed lat.
Tymczasem momentami na "Pułapce" rżała cała widownia na sali, a przypominam, ten film wcale nie jest (zamierzoną) komedią. Ale te drętwe dialogi, aktorska szarża Hartnetta, absolutny brak logiki, dziwaczne fabularne wstawki i masa stereotypów utwierdziły mnie w przekonaniu, że to jeden z najgorszych filmów 2024 roku. I że już więcej filmu M. Night Shyamalana nie obejrzę.
Tylko że pewnie się złamię, bo jest jedna rzecz, która w tej nietypowej, wyjątkowo nierównej filmografii tego filmowca wciąż przyciąga. Ale zacznijmy od początku.
"Szósty zmysł" dał mu sławę, "Znaki" straumatyzowały milenialsów
"Szósty zmysł" wcale nie był debiutem Shyamalana. Błąd. Przed swoim dziełem życia Amerykanin indyjskiego pochodzenia zrobił jeszcze dwa filmy. Tak różne, że bardziej się nie dało: dramat i familijną komedię.
"Praying With Anger" przeszedł bez echa, a "Dziadek i ja", chociaż skończony w 1995 roku, ujrzał światło dzienne dopiero po sukcesie scenariusza "Szóstego zmysłu" na producenckim rynku. Aż trzy lata później, co mówi samo za siebie.
Ten słynny thriller o psychologu, który pomaga chłopcu widzącemu zmarłych, miał premierę w 1999 roku i... kino nie było już takie samo. To, jakim klasykiem jest "Szósty zmysł" z Bruce'em Willisem,Haleyem Joelem Osmentem i Toni Colette, wiedzą nawet, ci, którzy go nie oglądali. W końcu to ten film ze słynną kwestią "I see dead people" ijednym z najbardziej szokujących zwrotów akcji w historii.
Bartosz Godziński nazwał go w naTemat "podręcznikowym przykładem doskonałego plot twista na koniec".
"Szkoda, że M. Night Shyamalan już nie kręci tak doskonałych filmów, bo jego hit z Brucem Willisem to przebłysk czystego geniuszu fabularnego. Nawet powtórne oglądanie 'Szóstego zmysłu', daje ogromną satysfakcję. Sceny są tak przemyślane (...). Wcześniej zupełnie nie zwracaliśmy na nie uwagi, a odpowiednie przesłanki mieliśmy tuż przed oczami. Nawet w chwili, kiedy to piszę, mam ciarki" – ocenił.
"Szósty zmysł" zszokował i zachwycił widzów, bo wcześniej czegoś podobnego po prostu nie było. Był drugim najbardziej kasowym filmem w USA w 1999 roku (po "Gwiezdnych wojnach: części I – Mroczne widmo"), a na świecie zarobił ponad 670 milionów dolarów. Do tego zdobył sześć nominacji do Oscara, w tym dwie dla Shyamalana, za scenariusz i reżyserię, a także za najlepszy film.
Tak narodził się klasyk kina oraz rozchwytywany reżyser thrillerów, który jak nikt potrafił zaskoczył widownię. I Shyamalan bardzo szybko dostarczył dwa kolejne świetne filmy: "Niezniszczalnego" (2000) i "Znaki" (2002), w których ugruntował swój oryginalny, mroczny styl, zamiłowanie do nieoczekiwanych zwrotów akcji i supernaturalnych historii.
Ba, niektórzy uważają nawet, że ten pierwszy tytuł z Willisem i Samuelem L. Jacksonem – który opowiada o ocalałym z katastrofy kolejowej, który odkrywa w sobie nadludzkie moce – jest najlepszym filmem Shyamalana. A, "Znaki" z Melem Gibsonem i Joaquinem Phoenixem, owszem, mają spore braki i nie są arcydziełem, ale pokazanie inwazji kosmitów z perspektywy jednej rodziny i jednej farmy to wciąż przebłysk geniusz.
Nie mówiąc już o tej słynnej scenie, w której Joaquin Phoenix ogląda serwis informacyjny z fragmentem domowego nagrania z urodzin pewnego dziecka z Brazylii. Nagle przez ogród przemyka kosmita. Milenialsi dziś mówią bez wahania: "ta scena straumatyzowała nas jako dziecko". Do dziś pamiętam, jakie zrobiła na mnie wrażenie 22 lata temu. Nie mogłam potem zasnąć, bo wydawało mi się, że ufoludek czyha za zasłoną.
Inne filmy
I "Niezniszczalny", i "Znaki" osiągnęły sukces finansowy, podobnie "Osada" (2004) o mieszkańcach tytułowej osady otoczonej przez las, w którym żyją bestie. Film do dziś bardzo dzieli krytyków i widzów, ale zawsze będę go bronić (chociaż to temat na inny tekst). Owszem, tym razem plot twist jest głupi, ale ten klimat? Ta muzyka? Nie do podrobienia mimo kulejącego scenariusza.
A potem Shyamalan nagle zaliczył wpadkę: "Kobieta w błękitnej wodzie" (2006) miała tak słaby scenariusz, że Disney, który zarobił na reżyserze krocie, powiedział mu zdecydowane "nie". Skusiło się Warner Bros., ale film był klęską mimo że grał w nim świetny Paul Giamatti. Ta opowieść o mężczyźnie, który znajduje w basie wodną nimfę, była zwyczajnie nielogiczna, niedopracowana, z okropnymi dialogami.
I tak właśnie zaczęła się Era Gniotów w karierze M. Night Shyamalana, który stracił status "świetnego reżysera zaskakujących thrillerów" na rzecz "twórcy paździerzy, z którego wszyscy się śmieją".
"Zdarzenia" (2008) z Markiem Wahlbergiem o epidemii tajemniczych samobójstw nie dało się oglądać, bo to jeden z najgłupszych filmów... jaki istnieje i może dlatego reżyser odszedł po tej klapie od swojego modus operandi. Poszedł w blockbustery, ale wcale nie było lepiej.
Niestety "Ostatni Władca Wiatru" (2010) sprawił, że Shyamalana zwyczajnie znienawidzono, bo to aktorska wersja kultowego, genialnego serialu animowanego "Awatara: Legendy Aanga". Filmowiec po prostu zmasakrował oryginał, za co "nagrodzono" go Złotą Maliną za najgorszy film i reżyserię oraz zesłaniem do filmowego czyśćca.
"1000 lat po Ziemi" (2013) widowisko science fiction z Willem Smithem i jego synem Jadenem Smithem było lepsze od tego koszmarka, choć wciąż słabe jak barszcz. W tym momencie każdy położył już krzyżyk na Shyamalanie. Co się właściwie stało z "nowym Spielbergiem?
Bill Gibron zastanawiał się 2013 roku w serwisie PopMatters: "Istnieje wiele teorii – ego, arogancja studia i/lub jego ingerencja, brak kontroli, nadmierne poleganie na sztuczkach (jak zwrot akcji), pragnienie reżysera, by dać sobie główną rolę aktorską w niemal każdym filmie (Shyamalan słynie z grania epizodów – red). Niektórzy sugerują nawet, że tak naprawdę nie ma nic złego w jego filmach i że status Shyamalana jako filmowca niebiałego jest powodem odwetu (czytaj: rasizm)".
Tej ostatniej teorii (na szczęście) nie da się obronić, bo wszystkie wymienione wyżej filmy są, obiektywnie patrząc, naprawdę marnej jakości i nie ma to nic wspólnego z kolorem skóry. Zresztą nie chodzi tutaj nawet o samą realizację, bo na tym polu M. Night Shyamalan potrafił jeszcze zaskoczyć i pokazać coś imponującego. Ale o scenariusze – sprawiały wrażenie, jakby były pisane na kolanie.
"Split", czyli M. Night Shyamalan jeszcze coś potrafi
Po Erze Gniotów Shyamalan powrócił do bardziej kameralnych filmów w swoim starym stylu i... wrócił. Nie do formy ze swojej złotej epoki, ale do formy przyzwoitej.
"Wizyta" (2015)o dwójce dzieci, które zostały wysłane przez mamę do dziadków, których dawno nie widzieli i którzy dziwacznie się zachowują, była naprawdę niepokojąca. Powiew świeżości w gatunku horroru. A potem Shyamalan znowu sięgnął po "Niezniszczalnego" i stworzył z niego trylogię, do której dołączył "Split" (2016) i "Glass" (2019).
Ten pierwszy, o mężczyźnie o mnogiej osobowości, który porywa nastolatki, był naprawdę dobry, głównie za sprawą znakomitej roli Jamesa McAvoya (chociaż niektórzy zarzucali Shyamalanowi stygmatyzację chorób psychicznych).
"Glass" było już słabsze, ale jaką miało obsadę! Reżyser połączył bowiem aktorów dwóch wcześniejszych części: Bruce'a Willisa, Samuela L. Jacksona i McAvoya. Jak widać koszmarne filmy w dorobku Shyamalana nie odstraszały świetnych aktorów, tak jakby każdy z nich wciąż wierzył, że twórca "Szóstego zmysłu" w końcu przypomni sobie, jak się robi kino.
"Split" i "Glass" nie zrewolucjonizowały kina, ale po "Zdarzeniu" czy "Ostatnim Władcy Wiatru" było powrotem jakiejkolwiek jakości. Potem Shyamalan stworzył kolejne średnie filmy, "Old" i "Pukając do drzwi", z których nie miało się jednak ochoty uciec z krzykiem, co fani reżysera... ocenili na plus (nie mieli już w końcu wysokich oczekiwań).
Ale na chwilę Shyamalan wrócił do dawnej formy, przynajmniej na małym ekranie. W 2019 roku był bowiem showrunnerem serialu "Servant" (to nie jego pierwszy serial, bo miał już na koncie niezłe "Miasteczko Wayward Pines"), który pokochali krytycy. Psychologiczny thriller chwalili nawet Guillermo del Toro i Stephen King, doczekał się czterech sezonów. Czyli twórca "Niezniszczalnego" jeszcze coś potrafił...
"Pułapka" nie jest powrotem M. Night Shyamalana do formy, ale przypomina za co (wciąż) go lubimy
Wróćmy do "Pułapki", najnowszego filmu M. Night Shyamalana. Owszem, tak jak pisałam, to film zły. Jednak w USA podzielił krytyków i widownię, o czym świadczy (niezrozumiała dla mnie) ocena w serwisie Rotten Tomatoes: 56 procent od krytyków i 65 od widzów. Dlaczego tak wysoko (na Filmwebie jest gorzej: 4,9 od recenzentów i 5,7 od widowni)?! A niektórzy mówią nawet, że to jego najlepszy tytuł od lat...
Nie, niestety tak nie jest. W kinie M. Night Shyamalan wciąż nie powrócił do swojej formy z początków kariery i nie zanosi się na to, że zobaczymy drugi "Szósty zmysł", drugiego "Niezniszczalnego" albo przynajmniej drugie "Znaki". Szkoda, bo zapowiadał się na kinowego wizjonera dla mainstreamu.
Jednak mimo wszystko dobrzy aktorzy wciąż grają w jego filmach, a ludzie chodzą na nie do kina. "Pułapka", która miała premierę w sierpniu, zarobiła dotąd na świecie 76,5 miliona dolarów, co przy 30 milionach budżetu nie jest wielkim osiągnięciem, ale nie jest klapą. A pieniędzy raczej będzie więcej, chociażby ze stramingu.
Dlaczego dalej oglądamy jego kolejne tytuły? Bo Shyamalan cały czas jednym się broni: oryginalnością.
Owszem, powinien zatrudnić współscenarzystę, bo jego skrypty pozostawiają wiele do życzenia, ale jako filmowiec wciąż ma niesamowite pomysły. Filmy M. Night Shyamalana wciąż wyróżniają się na filmowym rynku, mają swój charakterystyczny rys i klimat. Są nie do podrobienia. Nawet na tej nieszczęsnej "Pułapce" miałam myśl, że niektóre sceny zrobiłby tylko twórca "Szóstego zmysłu".
A to się chwali i pozostawia nadzieję, że Shyamalan w końcu sobie przypomni, jak się robi filmy... Dopiero by było.