– Dzieci się "ma" lub "posiada". Te niewinne z pozoru słowa to symbol tego, jak naprawdę traktujemy dzieci jako społeczeństwo: jak przedmioty należące do rodziców. Niemal jedno na troje dzieci doświadcza krzywdy ze strony najbliższych – mówi dr Anna Krawczak, starsza specjalistka ds. standardów ochrony dzieci z Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. W wywiadzie dla naTemat wskazuje, że ustawa Kamilka to dopiero początek. Zagrożone dzieci pomoże identyfikować specjalny algorytm. Jednak nie jest nieomylny: czasami jako dręczone może wskazywać dzieci, które nie doświadczają przemocy. Jak zareagują na to rodzice?
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Anna Dryjańska: Czy zwykły człowiek może uratować życie krzywdzonemu dziecku?
Dr Anna Krawczak: Oczywiście. Ludzie robią to każdego dnia i nawet o tym nie wiedzą.
Jak?
Sąsiedzi dzwonią na policję, gdy słyszą bicie dziecka za ścianą. Lekarze odnotowują w dokumentacji medycznej małego pacjenta podejrzenie znęcania się. Przechodnie podchodzą do rodzica, który szarpie dziecko na ulicy. Każda z tych reakcji może uratować dziecku życie.
Jeszcze raz: jak?
Rośnie stos dokumentacji, która "idzie" za dzieckiem. Gdy pewnego dnia sprawa odebrania go opiekunom trafi do sądu, ten będzie miał solidny materiał. Papiery pokażą niepokojącą opowieść, nad którą trzeba się pochylić.
Będzie jasne, że to nie jest jedno "oblanie się gorącą herbatą" czy "upadek ze schodów". To X telefonów od sąsiadów, Y interwencji policji, Z zawiadomień od szpitala. I wszystkie mówią jedno: to dziecko może być krzywdzone.
Im więcej interwencji, tym sprawniej sąd zajmie się ochroną dziecka, bo tym wyraźniej widzi, że to nie zbieg okoliczności ani przypadek. Tym większa szansa, że szybciej wydostanie je z przemocowego otoczenia.
Tym mniej tragicznych finałów, jak w przypadku Kamilka z Częstochowy?
Tak.
Gdy podchodzimy do rodzica, który wykazuje agresję wobec dziecka na ulicy, nie ma żadnego śladu papierkowego. Co to daje?
Trzy bardzo ważne rzeczy.
Po pierwsze przerywa sytuację tu i teraz. To jak pstryknięcie palcami przed twarzą opiekuna. Wyrywa go z przemocowego stuporu, zatrzymuje eskalację, daje oddech dziecku.
Po drugie nasza reakcja na ulicy to wielki znak "STOP" dla rodzica, który nie panuje nad swoim zachowaniem. Obojętność otoczenia jest dla niego sygnałem, że nie robi nic niewłaściwego. Gdy ktoś podchodzi i reaguje, rodzic dostaje jasny komunikat: tak nie wolno, to, co robię, nie jest w porządku. Więc nawet jeśli sam nie widzi w swoim zachowaniu nic złego, to może się bardziej kontrolować ze względu na innych ludzi.
Co można powiedzieć takiej osobie?
"Tak nie wolno traktować dzieci", "Nie można bić dziecka, to złamanie prawa", "Proszę przestać. Czy można pani/panu pomóc?". Coś w tym stylu. Być może usłyszymy w odpowiedzi kilka przykrych słów, ale my jesteśmy dorośli, damy sobie radę, a w ten sposób chronimy dziecko.
A ta trzecia ważna rzecz, którą daje reakcja przechodnia?
Dziecko dowiaduje się, że istnieje coś takiego jak bezpieczni dorośli. Że bicie, wyzwiska, inne formy krzywdy, nie są normalne. Że cierpienie, którego doświadcza, nie jest jego winą. Ta wiedza daje mu nadzieję i wzmacnia je psychicznie.
Dzięki temu pewnego dnia krzywdzone dziecko może poszukać bezpiecznych dorosłych w swoim otoczeniu i ujawnić, co mu robią opiekunowie. Pamiętajmy, krzywdzenie dziecka to nie tylko siniaki. To też na przykład przemoc seksualna w rodzinie lub zaniedbanie.
Kilkoma słowami: jak traktowane są dzieci w Polsce?
Najkrócej i z dużą generalizacją: jak rzeczy. Jak własność gospodarstwa domowego.
Oczywiście w dyskursie publicznym sporo jest frazesów typu "dobro dziecka", ale podmiotowość najmłodszych ludzi rzadko jest tematem refleksji.
Dzieci się "ma" lub "posiada". Te niewinne z pozoru słowa to symbol tego, jak naprawdę traktujemy dzieci jako społeczeństwo: jak przedmioty należące do rodziców. Niemal jedno na troje dzieci doświadcza krzywdy ze strony najbliższych. Dorośli krzyczą, biją, zaniedbują? Ich sprawa, po co się wtrącać.
To ma szereg tragicznych konsekwencji. Tylko w pierwszym kwartale 2024 roku z rąk rodziców lub innych opiekunów zginęło około 30 dzieci.
"Około"?!
I to kolejny dowód przedmiotowego traktowania dzieci w Polsce: my nawet nie wiemy, ile takich śmierci jest. Jako Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę liczymy tragedie, które opiszą media…
Ale przecież my nie wiemy o wszystkich.
No właśnie! Nie ma żadnych statystyk, nie ma dokładnej liczby. Poruszamy się po omacku. Rzeczywistość trochę rozjaśni ustawa Kamilka, ale to dopiero początek procesu. Zmiany zajmą wiele dekad, a najważniejszą z nich będzie zmiana kultury myślenia o dzieciach.
Chcemy, by liczba dzieci tracących życie w rodzinie spadła do zera, ale startujemy z pozycji, gdy nawet nie wiemy, jaka jest skala zjawiska. To absurd!
Jeśli wiemy, że przez pierwsze trzy miesiące 2024 roku z rąk najbliższych zginęło przynajmniej 30 dzieci, i jeśli do takich zdarzeń dochodzi równomiernie przez cały rok, to znaczy, że do końca roku życie straci 120 dzieci w Polsce. To tak, jakby katastrofa lotnicza zmiotła cały rocznik w szkole podstawowej…
Jeszcze raz podkreślę: tych 30 zabitych dzieci z pierwszego kwartału to sytuacje, o których wiemy. Liczba może być większa.
Najbliższe miesiące i lata to czas, gdy będziemy jako społeczeństwo dowiadywać się o sobie wielu rzeczy, które trudno będzie przełknąć. Jest to jednak konieczna faza, jeśli chcemy naprawdę chronić dzieci, a nie tylko o tym mówić.
Ustawa Kamilka wprowadza między innymi obowiązek analizy poważnych przypadków – serious case review – podobnie jak w katastrofach lotniczych. Gdy dziecko dozna poważnego uszczerbku na zdrowiu lub straci życie w wyniku przemocy, eksperci będą musieli prześledzić sytuację krok po kroku i ustalić, co można było zrobić, by do tego nie doszło. A potem wydać rekomendacje, które trafią do szkół, domów dziecka, instytucji kultury, wszelkich organizacji, gdzie pojawiają się dzieci, by taki dramat się nie powtórzył.
Takie analizy są z powodzeniem stosowane w Wielkiej Brytanii. Musimy się uczyć na błędach.
Co jest najsłabszym ogniwem łańcucha ochrony dzieci w Polsce?
Nie ma czegoś takiego jak słabe ogniwo, słaby jest łańcuch jako taki. Nie wiemy, jaki ma kształt, jaką długość, jak łączą się ze sobą poszczególne ogniwa. Nie oliwimy go. Dopiero przymierzamy się do tego, by coś z tym zrobić.
Te interwencje zwykłych ludzi, o które pytałaś na początku – to jest bardzo ważne. Ale niezwykle ważną rzeczą jest także system, który nada ramy tym interwencjom. Czynnik ludzki jest nie do przecenienia, ale nie możemy uzależniać szans dziecka na przeżycie od tego, czy trafi na panią Basię, czy pana Karola, bo jedno z nich coś zrobi, a drugie machnie ręką.
Chodzi o to, by system wskazywał odpowiednie reakcje na poszczególnych etapach, by jak najmniej zależało od czyjegoś nastroju czy charakteru.
Jako Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę niedługo udostępnimy algorytm czynników ryzyka, który przyda się pracownikom socjalnym i kuratorom. Pracujemy właśnie nad kwestionariuszem, który jest dostosowany do polskich realiów.
I co taki algorytm da?
To narzędzie, które – gdy rodzina przekroczy określony poziom punktacji – będzie syreną alarmową dla pracowników pomocy społecznej i kuratorów... Dzięki tej syrenie będą wiedzieli, że trzeba jak najszybciej "ewakuować" dziecko z przemocowego domu do pieczy zastępczej.
Algorytm by uratował Kamilka?
Kamilka uratowaliby ludzie wyposażeni w procedury i wiedzę.
Kwestionariusz dałby służbom mocną podstawę do tego, by zabezpieczyć dziecko. Nie byłoby spychologii, lekceważenia sygnałów i zostawiania sprawy dla świętego spokoju, bo zobiektywizowany algorytm ostrzegłby, że w tej rodzinie dziecku poważnie grozi utrata zdrowia lub życia.
Taką analizę przypadku Kamilka – niestety pośmiertnie – zresztą przeprowadzono. Chłopiec osiągnął maksymalne wartości na skali zagrożenia.
Zaraz się okaże, że potrzebujemy aplikacji w smartfonie nawet do tego, by uratować dziecko z pożaru. Gdzie zwykła przyzwoitość? Empatia? Rozsądek?
Ale problem polega właśnie na tym, że w przypadku Kamilka i innych krzywdzonych dzieci nie widać płomieni, póki nie jest już za późno. Od czasu do czasu ktoś poczuje dym, a to mogą być przecież dziesiątki różnych rzeczy. Właśnie dlatego reagowanie, procedury i algorytm są takie ważne.
Jeśli ktoś raz poczuje dym, to może być przypadek. Dwa razy: też. Każdy normalny człowiek woli, by to był przypadek. Ale jeśli przez dłuższy czas sytuacja niepokoi kolejne osoby, to trzeba wkroczyć do akcji, nawet jeśli nie widzimy domu w płomieniach.
Tyle że żaden kwestionariusz nie jest nieomylny. To nadal może być przypadek, a dziecko może być całkowicie bezpieczne.
Tak, służby mogą się pomylić, ale lepiej w tę stronę niż w drugą. Taką pomyłkę łatwo skorygować, a gdy dziecko zginie, życia mu się nie przywróci.
Zresztą sam kwestionariusz skłania do umiarkowania: to, że dziecko raz przyszło do szkoły w za małych butach, nie musi znaczyć, że jest zaniedbywane. Może po prostu rodzic miał tego dnia wiele na głowie i nie zwrócił uwagi. Natomiast jeśli takich drobnych sygnałów jest sporo i utrzymują się w czasie, to z dużym prawdopodobieństwem świadczy o tym, że coś jest nie tak.
Algorytm ma jeszcze jedną zaletę: jest tarczą dla interweniujących urzędników.
W jakim sensie?
Wyobraź sobie, co by się działo, gdyby ktoś uważny i empatyczny zabrał Kamilka z rodziny biologicznej. Mógłby podnieść się raban na cały kraj. Byłby krzyk o zabieraniu dzieci z powodu biedy, łamaniu praw rodziców, spisku bab z pomocy społecznej…
A tak byłby zobiektywizowany wskaźnik: dziecko osiągnęło tyle i tyle punktów na skali zagrożenia, zostało zabezpieczone do czasu wyjaśnienia sprawy.
Co ustawa Kamilka zmieni dla dzieci w domach dziecka?
Zmotywuje dyrekcję, by kandydatów do pracy sprawdzić w rejestrze przestępczości seksualnej i krajowym rejestrze karnym. Przecież wiadomo, że osoby z takimi skłonnościami nie będą szukać pracy programisty czy hydraulika, tylko będzie ich ciągnąć tam, gdzie jest dostęp do małoletnich.
Obowiązek sięgania do rejestrów obowiązuje oczywiście także w innych instytucjach, w których przebywają dzieci: szkołach, szpitalach...
Przepraszam, bo zaraz mi wybuchnie głowa: dotąd domy dziecka nie musiały sprawdzać, czy kandydat do pracy nie został skazany za pedofilię?
Od 2016 roku musiały, ale Najwyższa Izba Kontroli ustaliła, że 42 proc. kontrolowanych przez nią placówek tego nie robiło.
Dlaczego?! Czy to jest czasochłonne, trudne...?
Nie. To baza danych, sprawdzenie, czy kandydat na wychowawcę nie został skazany za przestępstwa seksualne, zajmuje tylko chwilę.
Po prostu standardy ochrony dzieci nadal są postrzegane jako zbędna biurokracja. Przecież ten sympatyczny pan albo miła pani nie wygląda na drapieżnika, a urzędnicy lubią się czepiać i wymagać nie wiadomo czego. Nie ma pan przy sobie zaświadczenia o niekaralności? No to kiedyś pan doniesie…
Nie każdy sprawca przemocy seksualnej ma wyrok.
Nie, ale zawsze można coś zrobić. Jakiś czas temu był taki przypadek w województwie pomorskim. Do placówek opiekuńczo-wychowawczych przeniknął student pedagogiki. Jego zadaniem było organizowanie dzieciom czasu.
Wkrótce wybuchł skandal. Okazało się, że wychowawca tworzył materiały pornograficzne z udziałem podopiecznych. Potem oburzenie tylko wzrosło, bo wyszło na jaw, że to nie jest pierwszy dom dziecka, w którym grasował sprawca. "Pracował" już w kilku placówkach.
W toku postępowania ustalono, że przynajmniej jedną dyrektorkę zaniepokoiło zachowanie studenta, ale nie uruchomiła procedury, by nie robić sobie albo jemu kłopotu. Wzmianki o jego podejrzanym zachowaniu nie było nigdzie: ani w jego aktach, ani na policji. Dzięki temu był z otwartymi ramionami witany w kolejnych domach dziecka. A tam krzywdził kolejne dzieci.
Co zmieni ustawa Kamilka, skoro obowiązek weryfikowania kandydatów do pracy z dziećmi obowiązuje już od kilku lat?
Wzmacnia ten obowiązek i rozszerza go właśnie na zaświadczenia o niekaralności, ale też nakłada na instytucje zajmujące się dziećmi obowiązek sprawozdawczości i opracowania procedur. To brzmi sucho i biurokratycznie, ale jest kluczowe dla poprawy bezpieczeństwa dzieci w Polsce.
Sprawozdawczość pozwoli ustalić skalę problemu. Będzie też sygnałem zwrotnym dla szkoły, domu dziecka, świetlicy, kolonii czy szpitala. Mamy pod opieką tysiąc dzieci i przez rok nie odnotowaliśmy ani jednego przypadku podejrzenia przemocy? To znaczy, że pewnie przegapiamy ewidentne sygnały i musimy to zmienić. Dopatrujemy się zagrożenia życia u co drugiego dziecka? To prawdopodobnie znaczy, że poszliśmy za daleko w inną stronę.
Z kolei procedury, mimo odpychającej wielu nazwy, to sposób na to, by zareagować.
Państwo "pyta": okej drodzy nauczyciele, macie podejrzenie, że dziewczynka, która trzeci raz w ciągu roku ma złamaną rękę, doświadcza przemocy, co teraz robicie? A szkolna procedura "odpowiada", jaki jest plan wsparcia dziecka: po zawiadomieniu policji przez wychowawcę i złożenia do sądu wniosku o wgląd w sytuację dziecka, uczennica będzie miała wsparcie szkolnej psycholożki, szkoła sprawdzi, czy może liczyć na wsparcie tzw. niekrzywdzącego opiekuna dziecka i opracuje razem z nim plan działań, zastanowią się też nad skierowaniem dziecka po pomoc specjalistyczną.
Nadal jest możliwe, że te obrażenia mogą nie być związane z przemocą.
Tak. Zabrzmi to dziwnie, ale my naprawdę chcemy się mylić. Lepiej dmuchać na zimne, niż pozwolić na to, by dzieci takie jak Kamilek były latami torturowane przez rodziców.
Tu wzburzeni internauci szybko stawiają diagnozę: psychopaci, potwory, bestie.
Oczywiście są tacy rodzice, którzy od początku liczą się z tym, że zabiją dziecko, ale to promil. Większość opiekunów zaczyna od klapsów, a potem agresja narasta, bo nikt nie mówi im "STOP".
Jesteśmy jako społeczeństwo w tym momencie, gdy tworzymy cały system, w którym na poszczególnych skrzyżowaniach ustawiamy nakaz zatrzymania się, zapalamy latarnie, odmalowujemy pasy, zakładamy monitoring.
Wszystko po to, że gdy widzimy, że ktoś nie zatrzymuje się przed znakiem "STOP" i naraża dziecko na niebezpieczeństwo, możemy reagować i reagujemy.
Co byś na koniec powiedziała rodzicom, którzy mogą się czuć zaniepokojeni takim nadzorem?
To nie jest przeciw opiekunom – to nasze działanie za dziećmi.