Zaczynały jako miejska awangarda. Były w opozycji do nadętej, wymuskanej kultury klubowej i sprzeciwiały się dyktatowi nastawionych wyłącznie na konsumpcję sieciowych kawiarni. W karcie, poza kawą, wódką i zakąską miały także kulturę i dyskusję. Teraz, kiedy i te dania upowszechniły się w menu, klubokawiarnie walczą o tożsamość. I o byt. Bo coraz częściej przegrywają z pragnącymi ciszy mieszkańcami. Czy komuś są jeszcze potrzebne?
"Los Chłodnej jest przesądzony. To miejsce zniknie" – powiedział na antenie TOK FM Grzegorz Lewandowski, założyciel jednej z pierwszych i najbardziej popularnych klubokawiarni w Polsce. O zachowanie miejsca walczył od roku. Najpierw z mieszkańcami, którzy nie zezwolili na przedłużenie lokalowi koncesji na alkohol. Później z bywalcami, którzy powoli zaczęli odpływać z Chłodnej. A na końcu już z samym sobą, kiedy mówił dla naTemat, że czuje się po prostu zrezygnowany.
Przypadek Chłodnej25 jak w soczewce pokazuje problemy dzisiejszych klubokawiarni – z podobnymi musi zmagać się niemal każdy właściciel. Zacięcie, z jakim muszą walczyć o byt prowokuje pytanie: czy klubokawianie są jeszcze potrzebne?
Idealnie pasowały
Klubokawiarnia, czyli miejsce gdzie w ciągu dnia można napić się kawy, a wieczorem posłuchać muzyki, potańczyć, obejrzeć film, podyskutować. Pierwsze takie lokale pojawiły się u progu nowego tysiąclecia. Były absolutną awangardą, pozbawione klubowego zadęcia, a jednocześnie bardziej wymagające niż sieciowe kawiarnie, które zaczęły wówczas podbijać miasta. Klubokawiarnie szybko zaczęły przyciągać specyficzny format gości: przedstawicieli wolnych zawodów, branż kreatywnych, studentów, niebieskie ptaki.
Nic dziwnego. Miejsca idealnie dopasowały się do ich rytmu dnia. W klubokawiarni rano możesz zjeść śniadanie, w ciągu dnia wypić kawę i wpaść na przekąskę. Wieczorem napić się piwa i potańczyć. Była wygodna: sama nazwa wskazywała, że działa od rana do nocy.
Michał, student stosunków międzynarodowych, stały bywalec warszawskiego Powiększenia: – Są złotym środkiem między klubem a knajpą. W klubie nie ma miejsca, żeby normalnie pogadać. W klubokawiarni schodzi się z parkietu, siada, debatuje. I w drugą stronę: siedząc w klubokawiarni nie trzeba szukać klubu z dobrą muzyką. Wystarczy po prostu wejść na parkiet – mówi.
Ale nie tylko. Klubokawiarnie organizują koncerty, pokazy filmów, panele dyskusyjne. Wszystko jednak niejako przy okazji. Bo to spotkanie jest w centrum, a nie obejrzenie filmu, czy taniec. W klubokawiarni liczy się drugi człowiek.
Mozolna płaca się opłaca
Klubokawiarnie szybko okazały się jednak uciążliwymi sąsiadami. Jak dla naTemat sprawdzała Olga Święcicka, otwartej wojny na linii wspólnoty mieszkaniowe – klubokawiarnie nie ma właściwie chyba tylko we Wrocławiu. Wszystko ze względu na hałas i brud, który mieli wokół miejsca zostawiać klienci.
Ania Marczyk z łódzkiej klubokawiarni Owoce i Warzywa przekonuje jednak, że konflikty paradoksalnie uderzają i w jedną i w drugą stronę. – Klubokawiarnie są potrzebne w tkance miejskiej. To miejsca kulturotwórcze – mówi i dodaje, że dzięki sprzedawaniu piwa, lokale zarabiają na dofinansowanie wielu inicjatyw, na których korzystają także mieszkańcy. – Po tym, jak zmienia się okolica, widać, jak wielki mamy na nią wpływ. W lecie organizujemy koncerty i kiermasze przy lokalu. Zbiok namalował mural na ścianie kamienicy, w której się znajdujemy. Niebawem chcemy poprosić Artura Malawskiego o to, by ustawił na sąsiadującym z nami skwerku instalację artystyczną – słyszymy.
Mozolna praca jednak się opłaca. Ania obserwuje też, jak zmienili się mieszkańcy. – To okolica, w której dominują mieszkania czynszowe. Mieszkają tu chłopaki w dresach, których bałabym się spotkać gdzie indziej. Ale oni przyzwyczaili się do nas, nasi klienci mają spokój. Więcej, ci ludzie przychodzą do nas czasami i mówią: wasi goście to dziwaki. Ale ok, akceptujemy to. A nasi klienci muszą zaakceptować tych chłopaków. Opatrzeć się z ich widokiem. Może to zabrzmi górnolotnie, ale wydaje mi się, że kształtujemy tu przestrzeń wzajemnej akceptacji – mówi.
Podobne zdanie o klubokawiarniach ma dr Paweł Kubicki, socjolog z Uniwersytetu Jagielońskiego. – Tu tworzy się kapitał społeczny, czyli kluczowe dla rozwoju miast dobro. Klubokawiarnie są dzisiejszymi domami kultury – przekonuje.
200 tys. zł na kulturę
Ania Marczyk dodaje, że menadżerowie klubokawiarni udowadniają, że do działania nie trzeba być organizacją pozarządową. – Przełamujemy hegemonię NGO – mówi.
Potwierdzają to liczby, które zaprezentowali ostatnio właściciele kilkunastu warszawskich lokali. "Tylko jedna z wielu prężnie działających klubokawiarni wydaje rocznie ponad 200 000 zł z prywatnych środków na działalność programową, organizując około 200 wydarzeń kulturalnych, w których udział bierze ponad 150 000 osób. Stworzenie tak bogatej oferty w instytucjonalnym domu kultury kosztowałoby kilka razy więcej i sfinansowane byłoby z pieniędzy podatników" – przekonują w liście otwartym i dodają: "Ta sama klubokawiarnia płaci do budżetu państwa około miliona złotych rocznie w postaci podatków, czynszu za nieruchomość wynajmowaną od miasta oraz składek ZUS".
W podobnym tonie wypowiadali się podczas dyskusji dotyczącej przyszłości stołecznych klubokawiarni, która odbyła się w sierpniu ubiegłego roku. Lokale przeżywały wówczas apogeum problemów. Zdaniem właścicieli, ich lokale to setki miejsc pracy, a także "atrakcja turystyczna, która przyciąga do Warszawy rzesze ludzi z Polski i z zagranicy".
Teraz jednak klubokawiarnie mają nowe problemy. Nie tylko spotykają się z protestami mieszkańców, ale także muszą radzić sobie z coraz mocniejszą konkurencją tych lokali, które podobnych problemów nie sprawiają. W większych miastach zapanował trend na niewielkie, sąsiedzkie knajpki, które nie tylko zapraszają na kawę, ale – podobnie jak klubokawiarnie – udostępniają swoje pomieszczenia na debaty i spotkania. No i nie robią hałasu.
Czas na zmiany
O tym, że klubokawiarnie będą musiały się zmieniać coraz bardziej przekonują się ich właściciele. – Mam wrażenie, że to wynika ze zwyczajnego cyklu życia produktu – ocenia Ania Marczyk z Owoców i Warzyw. – Kiedyś każdy nowy lokal nazywał się klubokawiarnią. Dzisiaj w Łodzi wyrastają po prostu lokalne kawiarnie – wyjaśnia.
Dr Paweł Kubicki przekonuje, że klubokawiarnie będą musiały iść za tym przykładem i otworzyć się na sąsiadów. – W tej chwili są to często enklawy, wyrwane z otoczenia. Sąsiedzi ponoszą koszty funkcjonowania tych lokali, ale nic z nich nie mają. Nic więc dziwnego, że buntują się przeciwko tłumom młodych ludzi, którzy przyjeżdżają wieczorem na ich podwórko, zostawiają bałagan i wracają do swoich spokojnych domów – mówi.
Autor raportu "Nowi mieszczanie w nowej Polsce" jako przykład podaje krakowski Kazimierz. – Kiedy w latach 90. powstawały tam nowe lokale, zapraszały mieszkańców, tworzyły dla nich jakąś ofertę. Dlatego to wszystko funkcjonowało poprawnie. Później, kiedy miejsca zaczęły robić się modne, podniesiono ceny, mieszkańcy nie mogli już być uczestnikami toczącego się tam życia. Więc zaczęły się konflikty – wspomina.
Sposób na sąsiadów jest jego zdaniem prosty – wystarczy stworzyć dla nich przystępną, zachęcającą ofertę, która wyciągnie ich z domu. – Na przykład szachy, czy warcaby i herbata za kilka złotych – mówi.
Nie ma wątpliwości, że klubokawiarnie są w miejskiej tkance potrzebne. Ich właściciele doskonale wiedzieli to, zakładając kolejne lokale. Teraz jednak czas, żeby na nowo zdefiniować ich rolę. Bo nawet najlepszy lokal z lokalsami nie wygra.
Więcej o klubokawiarniach pisał w naTemat nasz bloger:
Właściciele klubokawiarni to pożyteczni najmłodsi obywatele stolicy. Nie podcinajmy im skrzydeł. Wciąż są pełni pasji i woli, aby zmieniać Warszawę w europejskie żywe i pozytywne miasto. CZYTAJ WIĘCEJ