Na polskiej wsi je się znacznie gorzej niż w miastach. Ludzie kupują tanie, wysoko przetworzone jedzenie, których etykiety aż roją się od symboli substancji "E". Powodów jest kilka, ale najważniejsze to brak świadomości i brak pieniędzy. Poza tym miasto jeszcze niedawno też miało sporo żywieniowych grzeszków na sumieniu – boom na eko trwa od niedawna.
Le Targ, Bio Bazar, Nowy Targ – wymieniać można długo, podając przykłady miejsc ze zdrową żywnością w Warszawie i w innych dużych polskich miastach. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu miesięcy Polskę opanowała moda na ekologiczne jedzenie. Ale na tej mapie są białe plamy. I nie chodzi tutaj o dzielnice, które wyłamują się z żywieniowego trendu. Otóż zdrowe jedzenie jest praktycznie obce na wsiach – tam, skąd przyjeżdża na modne targi w metropoliach.
"Idę do sklepu, a tam rolnik, który właśnie sprzedał swoje mleko, wkłada do koszyka jakieś wysoko przetworzone produkty. W sklepach na wsi są wyłącznie najgorsze, korporacyjne produkty. Na wsi! Chleb jest gorszy niż w Warszawie. Polska jest tym krajem szalonych różnic społecznych wciąż" – diagnozował Maciej Żakowski w wywiadzie dla naTemat.
Żaby być uczciwym wobec czytelników trzeba zastrzec na wstępie, że nie opisujemy tutaj wsi en bloc, ale jej część. Bo nie ma jednej wsi, co staraliśmy się udowodnić w naTemat jakiś czas temu. Tak jak nie ma jednego miasta. Niektórzy mieszkańcy wsi zarabiają więcej niż średnia w dużych miastach, inni ledwo wiążą koniec z końcem. Dlatego prawidłowości pokazane poniżej nie są idealnym opisem tych 40 procent Polaków, którzy mieszkają poza miastami.
To podejście podzielają specjaliści. – Jest kilka stron tego problemu – zastrzega prof. Jarosław Dumanowski, historyk gastronomii z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. – Z jednej mamy wsie, gdzie już nic się nie hoduje ani nie uprawia – ludzie nie mają kur, mleka ani warzyw. Z drugiej strony są obszary gdzie z biedy kupuje się najtańsze, ale i najmniej zdrowe jedzenie. Ale jest też jaśniejsza strona – przecież mamy wspaniałych wytwórców zdrowej i pysznej żywności – zauważa naukowiec. Przyznaje, że nikt nie próbował zbadać, jakie zwyczaje przeważają – zdrowe czy tanie.
Sam jednak woli się skupiać na tych zdrowych, zauważając, że niewielkie środki finansowe wcale nie skazują na niezdrowe jedzenie z supermarketów. – Znam wielu ludzi, którzy niemal nie robią zakupów, a wszystko czego potrzebują, przygotowują sami. Robią sery, uprawiają warzywa i przygotowują przetwory. Mają niesamowitą wiedzę ogrodniczą, kulinarną, ale i biologiczną. Jedzą zdrowo, zróżnicowanie i smacznie – chwali prof. Dumanowski. Zastrzega, że nie są to ludzie zarabiający tyle, ile mieszkańcy miast, ale często ludzie niezamożni.
Jednak duża część mieszkańców wsi nie przywiązuje żadnej wagi do tego, co je. Ci, którzy rzeczywiście mogą pochwalić się ekologiczną spiżarką najczęściej utrzymują swoje poletko dzięki miastowym. – Nie ma co ukrywać, że ekologiczna część wsi żyje w symbiozie z miastem. To tam ma rynek zbytu – zauważa prof. Dumanowski. I jest on całkiem spory, bo wciąż powstaje u nas więcej przetworów niż na Zachodzie – i to zarówno w mieście, jak i na wsiach.
O ile w mieście mówimy o eko boomie, to na wsi nazywają to powrotem do korzeni. – U nas we wsi rzeczywiście większość kupuje w marketach. Ale jest coraz więcej świadomych – ocenia Teresa Kropidłowska, szefowa Koła Gospodyń Wiejskich "Łężanki" z Łęga w Borach Tucholskich. – Ludzie widzą efekty działalności takich kół jak nasze, pomagają też ogólnopolskie akcje reklamowe namawiające do zdrowego odżywiania się. Poza tym jak się słyszy o tych wszystkich skandalach z koniną, praniem szynek i kiełbasach bez mięsa, to nie chce się tego brać do ust – ocenia.
Zdaniem naszej rozmówczyni odwrót od naturalnego i zdrowego jedzenia zaczął się po upadku PRL-u. – Ludzie zachłysnęli się wtedy wszystkim co zachodnie, kolorowe, inne. Chleb, który piekli, wydawał im się szary, woleli więc kupować go w sklepie. Ja też na samym początku kupowałam w sklepie, ale szybko przestałam. Teraz chleb piekę sama, brat ma wędzarnię, hoduję kury a twaróg kupuję od sąsiadki. Jest tak popularny, że trudno go dostać i trzeba swoje odczekać w kolejce. Ja już nie potrzebuję marketów, coraz więcej ludzi ma podobnie – zauważa Teresa Kropidłowska.
Nie ulega wątpliwości, że zdrowe odżywianie wymaga większego wkładu pracy niż zakupy w hipermarkecie. Trzeba znaleźć dostawców, często pojechać po chleb do sąsiedniej wioski, a ze względu na brak konserwantów nie można zrobić zakupów na pół roku. Jeszcze więcej pracy wymaga samodzielne prowadzenie ogrodu. Mieszkańcom wsi przypominają się czasy dzieciństwa, kiedy musieli pomagać rodzicom w polu. Chociaż mieszkają na wsi, gospodarstwo dawno sprzedane, a ludzie pracują zupełnie poza rolnictwem. Teraz nie muszą się męczyć, bo wszystko jest w markecie. Wielu jest poza tym przekonanych, że dostaną tam takie same zdrowe kurczaki i jabłka co u sąsiadki. A skoro jest łatwiej i taniej, to po co przepłacać?