
Od tygodni słyszymy o wyjątkowo trudnej sytuacji rolników, dla których uprawa w tym roku przestała być opłacalna. Niektórzy oddali ludziom kilkadziesiąt ton warzyw za darmo. Inni sprzedali za bezcen, albo plony poszły na zmarnowanie. Sprawdziliśmy, czy rzeczywiście powodem może być... klęska urodzaju. I dlaczego w sklepach płacimy tyle samo, skoro podobno wyprodukowaliśmy w tym roku tak dużo.
Węgrzynowo pod Trzebnicą. Rolnik miał klienta na sprzedaż 11 ton śliwek. Zatrudnił ludzi do zbioru, odbiorca towaru ostatecznie się nie zgłosił. Strata? 36 tys. zł. Rolnika uratowała akcja w internecie. Kiedy ludzie dowiedzieli się, jaki jest problem, wykupili w kilka godzin wszystkie śliwki.
Jeszcze lepiej było w Niewirkowie koło Zamościa. Małżeństwo rolników na 30 hektarach uprawia tam pomidory, ale nie wszystko udaje im się sprzedać. Zaprosili więc na pole chętnych, żeby wzięli dla siebie tyle, ile chcą. Bez cennika, tylko "co łaska". Do akcji ruszył nawet ksiądz proboszcz. Część pieniędzy z pomidorów ma pójść na remont kościoła.
Rolnicy oddają plony za darmo. Czy to naprawdę klęska urodzaju?
Fakty są takie, że wielu polskich rolników w tym roku znalazło się pod ścianą. I chociaż serce rośnie, jak ludzie rzucili się do pomocy, to niektóre problemy wracają jak bumerang.
Postanowiłem bliżej przyjrzeć się, jak naprawdę wygląda sytuacja. I czy ludzie słusznie burzą się, że skoro jest tyle towaru, to w sklepach ceny też powinny spadać.
– Jest tragicznie, zboża były tanie. Kolega w tym roku zbierał słomę, chociaż tego zwykle nie robił. Ale musiał podratować się finansowo, a słoma teraz jest droga – mówi dla naTemat pan Maciej Sidorowicz, rolnik z Podlasia. On sam nie uprawia nic na dużą skalę, ale zna problemy na rynku. I widzi, co dzieje się u znajomych z jego środowiska.
W branży nastroje są mizerne. – Przestaje się opłacać uprawa na większym obszarze i nie chodzi tylko o ten sezon. Dojdzie do tego, że ludzie najlepiej wyjdą, zostawiając hektary, które leżą ugorem. Problemów jest wiele – przekazuje nam pan Jakub, rolnik z Lubelszczyzny.
Gałkowice koło Sandomierza. Jeden z producentów zdecydował, że rozda za darmo 60 ton papryki, bo koszty zbioru przekroczyły koszty sprzedaży. Tu ponownie zadziałało pospolite ruszenie, zainteresowanie było ogromne. Rolnik podkreślał później w rozmowie z mediami, że nie zależało mu na pieniądzach, tylko żeby warzywa się nie zmarnowały.
– Małe zyski, do tego są problemy ze zbytem. To wynika częściowo z bardzo dobrych tegorocznych plonów w całej Europie i w Polsce, jeśli chodzi również o warzywa – tłumaczy naTemat Andrzej Przepióra z Wielkopolskiej Izby Rolniczej. Podobnych kryzysów przeżył już kilka, bo w branży jest od 40 lat.
Nasz rozmówca poruszył ważny wątek, bo rzeczywiście mówiło się, że w tym roku dotknęła nas klęska urodzaju. – Ale to dotyczy nie tylko Polski, tylko całej Europy. Musimy pamiętać, że jesteśmy częścią rynku europejskiego – precyzuje.
Nie wszędzie jednak zbiory były efektowne. – Cały sezon mieliśmy suszę, plony były słabe. W sierpniu powinny trwać żniwa, a zboże stało, bo przyszły deszcze. Kukurydzę niektórzy siali po dwa razy, ponieważ wiosną złapały duże mrozy. Pamiętam, jak w kwietniu kwitły jabłonie. Jednej nocy było 9 stopni na minusie i wszystko wymarzło – tak opisuje sytuację na Podlasiu pan Maciej Sidorowicz.
Jest jeszcze jeden problem. Pośrednicy zwykle szukają tam, gdzie jest najtaniej i czasami rezygnują. Tu wkrada się "błąd systemu", bo realnie nie istnieje metoda powiązania rolnika z odbiorcą skuteczną umową na pierwszym etapie współpracy.
– Kiedy rolnik decyduje się na produkcję w Polsce, nie ma pewności, że gdzieś sprzeda plony, i to jeszcze z zyskiem. To dziura po stronie państwa, że te umowy są podpisywane dopiero po dostawie. Tu zawsze będzie ryzyko – dodaje Andrzej Przepióra.
Czyli w skrócie, rolnik przed sezonem umawia się z dostawcą na słowo. A odpowiednie dokumenty podpisują dopiero przy dostawie. Nie trzeba tłumaczyć, jak łatwo jest w takiej sytuacji zostać na lodzie, kiedy konkurencja na rynku tylko czeka na lepszą okazję.
A czemu w sklepach jest tak drogo?
Ludzie czytają o akcjach rolników, oddawanych za darmo tonach warzyw i klęsce urodzaju. Nic dziwnego, że czują się oszukiwani cenami w sklepach. Skoro da się nazbierać pomidorów za darmo lub "co łaska" u rolnika w potrzebie, to po co przepłacać?
Jasne, nie każdy od razu ruszy na pole. Ale Polacy przytomnie zauważają, że skoro ceny w sklepach nie spadają, to coś tu się nie zgadza. – Tłumaczę ludziom, że są dwa różne rynki. Rynek surowca i rynek produktu gotowego, który mamy w sklepie – podkreśla Andrzej Przepióra.
Andrzej Przepióra
Wielkopolska Izba Rolnicza
W tym wszystkim są inne koszty związane z transportem, logistyką sklepów, pośrednikami, pracownikami, przechowywaniem towarów. One cały czas rosną, więc trudno porównywać ceny jeden do jednego na różnych rynkach. – Trwa też wojna cenowa między dyskontami. To wszystko powoduje, że ceny w sklepach nijak mają się do wartości surowca – przyznaje Przepióra.
Trudno też myśleć strategicznie, co realnie opłaca się uprawiać w danym sezonie. W ubiegłym roku ziemniaki były drogie, więc niektórzy rolnicy w tym roku poszli za ciosem. – W ten sposób areał uprawy ziemniaków wzrósł o 20 proc. – wylicza nam ekspert. Takie podejście może być pułapką.
– Nawet bardzo mała nadwyżka podaży przy stałym popycie powoduje od razu bardzo duże spadki cen. No bo z tym nie ma co zrobić. Nie da się nagle zwiększyć popytu konsumenckiego na ziemniaki – zauważa rozmówca naTemat z Wielkopolskiej Izby Rolniczej.
– Pośrednicy to wykorzystują, bo jak ktoś nie ma swojej przechowalni, wiadomo, że musi sprzedać. Tak będzie w każdej dziedzinie rolnictwa – dorzuca w temacie ziemniaków pan Maciej z Podlasia.
Andrzej Przepióra
Nie będziemy wchodzić w szczegóły, ale nie mamy przewagi konkurencyjnej i realnie... nie powinniśmy eksportować zboża. To trochę błędne koło. – My jako izba postulujemy od lat, żeby rozwijać produkcję zwierzęcą, bo najgorszą sytuację w tym roku widzimy w produkcji roślinnej. A w produkcji zwierzęcej jest w miarę stabilna – przewiduje Przepióra.
I jeszcze jedna kwestia. W Polsce słabo nam idzie patriotyzm konsumencki. Łatwo organizujemy się, żeby pomóc rolnikowi, który nie ma co zrobić z pomidorami na polu, ale przy półkach w sklepie bywamy obojętni. Polak raczej kieruje się ceną, a nie krajem pochodzenia, ale to kwestia edukacji i wypracowania nawyków.
– Wnioskowaliśmy o to, żeby produkt w sklepie był przyzwoicie i rzetelnie oznakowany. Czyli jeżeli coś jest polskie, to jest polskie. A jeżeli niemieckie, to też trzeba to oznakować, że jest niemieckie. Wtedy możemy liczyć na konsumentów – mówi specjalista z izby rolniczej.
Ale producenci nie są takimi optymistami. – Wszystko jest przekombinowane i nikt tego nie zweryfikuje. Od lat sprzedaje się miód, który pochodzi z Chin, jako produkt UE. Myślimy, że coś jest polskie, ale tak naprawdę ten produkt nie musiał powstać z polskiego surowca. Tak będzie choćby z ketchupem – twierdzi pan Maciej Sidorowicz.
Rolnik z Lubelszczyzny dodaje: – Kantowanie z etykietami to taki sam problem, jak z cenami. Prawie nikt nie zdaje sobie sprawy, co się składa na ten całkowity koszt. Ludzie zapominają też, że pomidory czy śliwki ktoś musi zebrać, gdzieś trzeba to przechować i dostarczyć. A transport zrobił się szalenie drogi.
Warto też zaznaczyć, że ten rok wcale nie jest wyjątkowy pod względem problemów rolników. Sytuacja się powtarza i wracają stare "trudne sprawy".
– Podaż jest elastyczny, popyt stały, więc zmienność cenowa w rolnictwie jest czymś normalnym. Rolnicy też muszą zacząć wreszcie współpracować. Do tej pory bardziej przeznaczali dotacje w zakup sprzętu, co też jest oczywiście ważne. Nie inwestowali jednak we wspólną organizację swojego rynku. Poprzez stworzenie struktur i infrastruktury sprzedażowej, można trochę ograniczać ryzyko w trudnych momentach – dodaje na koniec Andrzej Przepióra.
Zobacz także
