Fot. Kadr z "Devil in Disguise: John Wayne Gacy"

W tym samym czasie, gdy (tym razem umiarkowanym) hitem Netfliksa jest "Potwór: Historia Eda Geina”, na SkyShowtime pojawił się inny serial o seryjnym mordercy – "Devil in Disguise: John Wayne Gacy". I choć na papierze to kolejna ponura historia o psychopacie z Ameryki sprzed dekad, po trzech odcinkach wiadomo jedno: ten serial robi wszystko, czego Ryan Murphy nie potrafi.

REKLAMA

W epoce, w której seriale true crime stają się coraz bardziej widowiskowe, trudno już odróżnić, gdzie kończy się relacja, a zaczyna makabryczne show. Netfliksowy "Potwór: Historia Eda Geina" to idealny przykład tego trendu – estetycznie dopieszczony, znakomicie zagrany, ale wewnętrznie pusty spektakl, w którym prawdziwe ofiary stają się rekwizytami w przerysowanym horrorze o chorym umyśle.

Tymczasem "Devil in Disguise: John Wayne Gacy", nowa produkcja SkyShowtime (i Peacock w USA), idzie w zupełnie przeciwną stronę. Zamiast sensacji – empatia, zamiast horroru – tragedia. Zamiast potwora (w tym przypadku diabła) w centrum kadru – ludzie, których skrzywdził.

To recenzja po trzech odcinkach (kolejne będą trafiały do serwisu co tydzień w soboty, a cała produkcja liczy osiem epizodów), ale już teraz można powiedzieć jedno: twórca serialu Patrick Macmanus dokonał czegoś, czego Ryan Murphy i Ian Brennan nie potrafią od czasów "Jeffreya Dahmera". Pokazał zło bez jego fetyszyzacji.

Kim był John Wayne Gacy? Klaun Zabójca był potworem w ludzkiej skórze

John Wayne Gacy to jeden z najbardziej przerażających amerykańskich seryjnych morderców. W latach 70. zamordował co najmniej 33 młodych mężczyzn i chłopców w Chicago. Wielu z nich zakopał pod własnym domem. Na co dzień był jednak "sympatycznym przedsiębiorcą", który organizował przyjęcia dla sąsiadów i występował jako klaun na dziecięcych imprezach (stąd jego medialny przydomek... Killer Clown).

Jego "normalność" przerażała bardziej niż sam fakt zbrodni – Gacy był uosobieniem amerykańskiego życia, które pod powierzchnią skrywało koszmar. Macmanus, który wcześniej stworzył inny true crime, wyważoną "Dziewczynę z Plainville", nie opowiada jednak tej historii jak thrillera o diable w ludzkiej skórze.

W pierwszych odcinkach mordercę widzimy dopiero w kilku scenach – jako zwykłego mężczyznę, który potrafi być czarujący, ale też dziwnie nieobecny. Znany z "Rozdzielenia" Michael Chernus jest w roli Gacy'ego zaskakująco oszczędny. Nie ma tu maniakalnych uśmiechów, teatralnych gestów ani przerysowanego głosu (na ciebie patrzę, Charlie Hunnamie). Jego Gacy jest niepokojący właśnie przez to, że wydaje się zwyczajny.

O czym jest "Devil in Disguise: John Wayne Gacy"?

Pierwszy odcinek zaczyna się od zniknięcia Roberta Piesta, nastolatka, który nigdy nie wrócił z rozmowy o pracę. Jego matka (Marin Ireland) próbuje przebić się przez obojętność policji, ale słyszy od detektywa klasyczne "Spokojnie, dzieciaki zwykle się znajdują". Ta scena ustawia ton całego serialu: "Devil in Disguise" nie koncentruje się na mordercy, lecz na tych, których zawiódł system.

logo
Fot. Kadr z "Devil in Disguise: John Wayne Gacy"

Macmanus i reżyserka Larysa Kondracki prowadzą narrację trzytorowo: policyjne śledztwo, życie rodzin ofiar i retrospekcje pokazujące chłopców, zanim poznali Gacy'ego. Każdy odcinek nosi imię jednej lub dwóch ofiar – to gest, który sam w sobie mówi więcej niż niejedna scena przemocy. Ofiary nie są już anonimowymi ciałami z nagłówków gazet, lecz ludźmi z marzeniami, problemami, rodzinami.

Serial celowo unika pokazywania zbrodni. Przemoc dzieje się poza kadrem, co działa mocniej niż jakakolwiek brutalna scena. Kamera skupia się na reakcjach, na bólu bliskich, na przestrzeniach, które zostały po zaginionych. To opowieść o pustce i o społeczeństwie, które nie chciało widzieć, że giną młodzi mężczyźni z marginesu: biedni, queerowi, pozbawieni wpływów (w tej samej grupie "polował" Jeffrey Dahmer).

W tym sensie "Devil in Disguise" to nie tylko historia o seryjnym mordercy, ale też o systemowym odrzuceniu i społecznej odpowiedzialności. O policjantach, którzy przez uprzedzenia przegapili sygnały; o mediach, które zrobiły z tragedii show; o społeczeństwie, które uznało, że "takie chłopaki same się proszą". Macmanus nie szuka jednak winnych, ale pokazuje mechanizm, który pozwolił Gacy'emu działać aż tak długo.

Lepszy niż "Potwór: Historia Eda Geina". Zło bez sensacji

Porównanie z netfliksowym "Potworem" nasuwa się samo. Obydwa seriale wystartowały niemalże w tym samym czasie, opowiadają o amerykańskich mordercach i są antologią (plotka głosi, że drugi sezon "Devil in Disguise" będzie poświęcony Richardowi Ramirezowi), ale ich ton to dwa różne światy.

logo
Fot. Kadr z "Devil in Disguise: John Wayne Gacy"

Murphy (autor "Glee" i "American Horror Story", co mówi samo za siebie) i jego ekipa wciąż tworzą estetyczne rekonstrukcje horroru – przerysowane, stylizowane, efektowne i skandalizujące. Macmanus tymczasem stawia na wyciszenie i emocjonalny ciężar. Nie ma tu ani muzycznych montażów, ani groteskowych ujęć – są zimne ulice Chicago, zmęczeni policjanci i matki, które szukają synów.

Dla widzów przyzwyczajonych do bardziej "rozrywkowego" i krwawego true crime, "Devil in Disguise" może wydać się powolny czy wręcz nudny. Ale to właśnie jego największa siła – odmowa uczestnictwa w spektaklu przemocy, którym współcześnie stały się produkcje o prawdziwych zbrodniach. Serial nie bawi się morderstwami, nie próbuje ich "sprzedać". Zamiast emocjonalnego szantażu dostajemy realistyczne śledztwo, które bardziej przypomina "Zodiaka" Finchera niż "Dahmera" Murphy'ego.

Całość ma stonowaną, szaro-niebieską paletę barw, idealnie oddającą klimat zimowego Illinois, gdzie śmierć czai się pod cienką warstwą śniegu. Jest ponuro, mrocznie. Owszem, w trzecim odcinku tempo trochę siada, ale to cena, jaką serial płaci za wiarygodność. Tu nikt nie biega po ciemnych piwnicach z latarką. Tu wszystko dzieje się w świetle dnia, na komisariacie, w kuchniach, w rozmowach na ulicy – w końcu zło jest zazwyczaj banalne, rzadko spektakularne.

Po trzech odcinkach widać, że siła "Devil in Disguise" leży nie tylko w scenariuszu, ale i aktorstwie. Przekonujący i niepokojący Chernus tworzy Gacy'ego, którego chce się obserwować, choć odrzuca. Marin Ireland jako Elizabeth Piest to emocjonalne serce serialu – zmęczona, zdeterminowana matka walcząca o sprawiedliwość. Gabriel Luna, gwiazdor "The Last of Us", w roli detektywa wnosi ludzkie ciepło w ten chłodny świat.

logo
Fot. Kadr z "Devil in Disguise: John Wayne Gacy"

"Devil in Disguise: John Wayne Gacy" nie jest dla wszystkich – i bardzo dobrze

"Devil in Disguise" nie jest produkcją, którą "przyjemnie się ogląda". To serial wymagający, trudny emocjonalnie, miejscami niemal dokumentalny. Ale właśnie dlatego działa. Nie jest zrobiony po to, żeby widza bawić, tylko żeby go skonfrontować z niewygodną prawdą: że zbrodnia to nie legenda o potworze, tylko opowieść o straconych życiach, suma naszych ludzkich błędów, zaniechań i uprzedzeń.

W czasach, gdy platformy streamingowe prześcigają się w coraz bardziej "szokujących" opowieściach o seryjnych mordercach, a Ryan Murphy zdaje się już nie wiedzieć, jak jeszcze zaszokować widzów w "Potworze" (aż strach pomyśleć, co wymyśli w kolejnym sezonie – zwłaszcza że ostatni odniósł znacznie mniejszy sukces niż historie Dahmera i braci Menendezów; może widzowie mają już dość?), "Devil in Disguise" działa jak zimny prysznic.

Serial SkyShowtime pokazuje, że o przemocy można opowiadać z empatią, a o zbrodni – bez taniej fascynacji. To historia, którą trudno się ogląda, ale jeszcze trudniej o niej zapomnieć. Widzowie przyzwyczajeni do sensacyjnych opowieści o mordercach mogą poczuć się zawiedzeni, no ale trudno. Skoro nie przestaniemy oglądać true crime, to lepiej, by były to historie opowiedziane etycznie.