Przeciętny Polak wie o Alasce tyle, ile udało mu się zobaczyć w popularnym niegdyś serialu. Nie należy do nich Przemek Długokęcki, który postanowił wybrać się na Alaskę, aby łowić łososie. Spotkał tam nie tylko ryby, ale i niedźwiedzie grizli, które przechadzały się po głównej drodze. – Ciężka robota, ale na szczęście dostawaliśmy bardzo dobre jedzenie – mówi Przemek.
Jak to się stało, że trafiłeś na Alaskę? Brzmi to dosyć kosmicznie.
Przemek Długokęcki: Dla mnie też brzmiało to kosmicznie.
To dlaczego się zdecydowałeś na wyjazd? To przecież drugi koniec świata.
Wiesz, byłem na pierwszym roku studiów i planowałem wyjechać gdzieś na wakacje. Znajomy mi powiedział, że są jakieś wyjazdy organizowane dla studentów przez rząd amerykański. Nie miałem żadnych planów i stwierdziłem że sprawdzę, o co chodzi. Znalazłem w internecie polską firmę, która zajmuje się organizowaniem wyjazdów na Alaskę.
I napisałeś do nich?
Dokładnie, musiałem się zdecydować w jednej sekundzie. Okazało się, że ludzie zajmują się planowaniem takich wyjazdów w okolicach grudnia, a ja zgłosiłem się do nich w marcu. Na szczęście mieli jeszcze ostatnie wolne miejsca.
To był twój pierwszy w życiu wyjazd za granicę?
Tak.
Jak się tam dostałeś?
Było sporo załatwiania, już od następnego dnia po decyzji o wyjeździe. Nie jest to tania sprawa, bo musisz zainwestować w bilet itd. Poleciałem samolotem do Paryża, a stamtąd do Seattle. Tam odebrała mnie już firma, która ma na Alasce przetwórnie rybne. Kolejnym samolotem polecieliśmy do Anchorage na Alasce, jeszcze następnym na wyspę Kodiak i dopiero stamtąd na miejsce docelowe - Larsen Bay.
Nie przerażało cię to wszystko?
Szczerze mówiąc, trochę nie wiedziałem, na co się piszę. To był wyjazd zupełnie w ciemno. Nie miałem pojęcia co może mnie czekać na miejscu. Trochę poczytałem na forach internetowych. Wiedziałem natomiast, że na Alasce można było fajnie zarobić.
"Można było"? A już się nie da?
Nie, bo zmieniły się przepisy amerykańskie. Ludzie za dobrze tam zarabiali, a pieniądze wywozili za granicę.
Ile godzin dziennie pracowałeś?
Z tym było różnie. Jak nie ma ryb, to nie ma pracy. Nikt nie daje zapewniania ile pracujesz i zarabiasz. Miałem podpisany kontrakt od końca czerwca do pierwszego września. Wiedziałem tylko, że mogę tam być, że będę dostawał jedzenie i że zapewnią mi jakieś zakwaterowanie.
Ale rozumiem, że praca była.
Pewnie. Pierwszego dnia po przyjeździe mieliśmy dzień technicznych. Wprowadzali nas w obowiązujące zasady itd. Był to czas, gdy zaczynał się sezon na łososie, które wpływały właśnie do rzek. Właśnie wtedy potrzebowali tam ludzi i mieliśmy najwięcej roboty. Drugiego dnia dali mi nóż do ręki i kazali patroszyć ryby. Robiłem to pierwszy raz w życiu, a mój nóż okazał się tępy. Po pół godziny zdrętwiały mi ręce. Okazało się, że każdy wybiera sobie noże, a nowym zostają te tępe. Pomimo to musiałem dawać radę, bo stał nade mną supervisor i patrzył czy dobrze pracuję.
Cały czas pracowałeś w ten sposób?
Akurat tam pracowałem cztery dni. Później była taka sytuacja, że za szybko pracowałem i inni pracownicy powiedzieli, że powinienem zwolnić. Pech chciał, że akurat zobaczył mnie facet który nas pilnował i pomyślał, że się obijam. Wysłali mnie i mojego kumpla z Polski za karę na statek. Dostaliśmy się tam helikopterem. Wtedy poczułem, że trafiłem na głęboką wodę, dosłownie.
Pracowaliśmy tam po 15 godzin dziennie. Generalnie "statek" pracował non stop, tylko my się zmienialiśmy. Miałem gorączkę, leciała mi krew z nosa, ale wiedziałem, że muszę dać radę. Moim zadaniem było otworzenie ryby w tempie ekspresowym i puszczenie jej dalej. Następne osoby układały łososie na tackę, jeszcze kolejne do kartonów. Ciężka robota, ale na szczęście dostawaliśmy bardzo dobre jedzenie. W pięciogwiazdkowym hotelu nie nakarmią cię tak, jak nas karmiono. Na statku pracowałem przez tydzień, po czym wróciem do Larsen Bay.
Ile osób tam pracowało?
Na statku – głównie czarnosórzy. Na lądzie: Polska, Mołdawia, Ukraina, Czechy, Słowacja, Rosja, Tajwan, Tadżykistan, Kazachstan. Było też trochę Amerykanów, ale głównie, jako supervisorzy. I tu i tu ponad setka ludzi. To świetna okazja, by poznać interesujących ludzi z całego świata. Niektórzy chcieli trochę popracować, a później zwiedzić Stany.
Co robiłeś, gdy nie było ryb?
Zacznę od tego, że codziennie wywieszano karteczki, kto, gdzie i o której ma się zjawić następnego dnia. Jak nie było pracy, pisali "Day off". Byłem w miejscu zupełnie odciętym od świata, a główną rozrywką było darmowe wi-fi z miejscowej szkoły. Gdy nie łowiliśmy ryb, to sto osób szło w tamto miejsce, aby złapać internet. Oczywiście o ile nie przeszkodziły w tym niedźwiedzie.
Jak to niedźwiedzie!?
Normanie :) Grizli potrafiły ustawić się na głównej drodze, którą szło się na internet. Co roku przychodzi tam czteroosobowa rodzina niedźwiedzi. Największa była matka, która na moje oko ważyła z 500 kilo i jej młode. Przez nie nie można było przejść na drugą stronę ulicy. Przyznam szczerze, że na początku miałem "pełne gacie". Wprawdzie na szkoleniu pierwszego dnia ostrzegali nas przed niedźwiedziami, ale co innego, gdy się jest w ich pobliżu. Podobno najgorzej było znaleźć się między matką a młodymi.
Czy był przypadek, że kogoś napadły? Czy były już w jakiś sposób oswojone z ludźmi?
Po pewnym czasie chodziliśmy pięć metrów od tych niedźwiedzi i nic się nie działo. Ale opowiadano nam historię z poprzednich lat, gdy jeden z pracowników poszedł robić zdjęcia do lasu i zaskoczył go grizli. Zaczął się wycofywać, ale potknął się i padł na ziemię. Niedźwiedź stanął nad nim na dwóch łapach i otworzył paszczę. Podobno w tym momencie zrobił zdjęcie, a błysk flesza wystraszył zwierze. Nie wiem na ile jest w tym prawdy, ale woleliśmy uważać, bo to bardzo prawdopodobna historia.
No dobrze, a co jeszcze robi się na Alasce gdy nie ma pracy, a niedźwiedzie staną na drodze do internetu?
Szczerze mówiąc niewiele. Później zabronili nam nawet internetu, bo ludzie z tej szkoły zaczęli się denerwować z powodu naszej obecności. Alkohol był zabroniony i można było za niego wylecieć, podobnie jak za trawkę. Paru osobom zresztą się to udało. Im dłużej tam byłem, wolnych dni przybywało. Po prostu ryb jest na Alasce coraz mniej, bo nie ma limitów połowów. Trochę przesadzają z łowieniem.
Ile udało ci się zarobić?
Byłem tam w 2009 roku. Płacili nam najniższą krajową, czyli jakieś siedem dolarów na godzinę. Każda nadgodzina, czyli po 8 godzinie w ciągu dnia i po 40 godzinie tygodniowo oraz za każdą godzinę w weekend płacili nam 150 proc. tej kwoty. Ci, którzy mieli doświadczenie mogli pracować dłużej i zarabiali jakieś 9 tysięcy dolarów w dwa i pół miesiąca. Tacy jak ja wyciągali 6 tysięcy dolarów.
Kasa kasą, ale czasem po prostu ma się ochotę rzucić to wszystko i wracać do domu. Też tak miałeś?
W pewnym momencie wszyscy mieliśmy taki moment. Zasypiałem na stojąco i kilka razy naprawdę chciałem wracać. Wiele osób zarzekało się, że już nigdy nie wrócą to miejscu. I tak wracali za rok.
A ty? Wróciłeś?
Ja w ogóle nie powinienem tam lecieć, bo miałem praktyki do zrobienia. Gdybym zrobił to samo za rok lub później, pewnie nie skończyłbym studiów. Gdyby nie te praktyki, pewnie bym wrócił na Alaskę, ale nie robiłbym teraz magisterki. Może jeszcze kiedyś mi się uda.
Czy po powrocie z Alaski miałeś jeszcze siłę jeść ryby?
Ja nie przepadam za łososiem. Tym bardziej, że widziałem, co idzie do tych puszek. Jeśli kupujecie łososia, to tylko tego w płatach. Do puszek trafia najgorszy gatunek, którego jednocześnie jest zdecydowanie najwięcej tzw. „pink salmon”. Przez swoje mięso nie nadaje się do niczego innego. Jednak wciąż jest to ryba, która żyje w swoim naturalnym, czystym środowisku, więc z pewnością tamtejsze łososiowe puszki są lepsze niż te u nas.