Artur Hajzer to nie tylko jeden z najbardziej znanych himalaistów w kraju. To także twórca programu Polski Himalaizm Zimowy, w ramach którego odbyła się tragiczna wyprawa na Broad Peak, gdzie zginęło dwóch polskich wspinaczy. Teraz Hajzer sam padł ofiarą bezlitosnych szczytów górskich. Jak informują jego koledzy, od niedzieli nie daje znaku życia. Brał udział we wspinaczce na szczyt Gaszerbrum I.
Gdy na Broad Peak zginęli Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski, a dwaj pozostali uczestnicy wyprawy: Adam Bielecki i Artur Małek wrócili do domu, na Artura Hajzera spadła fala krytyki. Za program, który on uruchomił, a na którym, zdaniem wielu specjalistów, himalaizm ucierpiał. Za to, że nadzorował przebieg wyprawy i wydarzyła się tragedia. W Polsce czekało na niego piekiełko oskarżeń, chociaż himalaizm to trudna sztuka, na której w naszym kraju zna się niewiele osób.
Wyjątkowo ostro mówił wówczas o Hajzerze Ryszard Grajewski, również himalaista i TOPR-owiec. Najpierw przypominał, że Hajzer wraz z Bieleckim sami zostawili innych kolegów w trakcie wspinaczki – przez co kolegom trzeba było amputować palce. Później zaś Grajewski skarżył się w mediach, że prawnicy Hajzera próbują go siłą uciszyć w sprawie Broad Peak.
Hajzera oskarżano też o brak solidarności między kolegami podczas wypraw w ramach programu Polski Himalaizm Zimowy. Niektórzy też twierdzili, że himalaista jest bezduszny, bo nawet nie przeżywa wypadku swoich kolegów na Broad Peak. I faktycznie – Hajzer w mediach wypowiadał się o tym rzeczowo, na chłodno. "Ludzie w górach ginęli, giną i ginąć będa" – tak skwitował pytanie "Polityki" o śmierć kolegów. Jego przyjaciele w tym samym artykule przekonywali, że to tylko skorupa zimnego profesjonała, pod którą skrywa się człowiek bardzo wrażliwy, który cierpi. I czuje się odpowiedzialny za tę katatrofę.
Opinie o braku solidarności w wyprawach były tym boleśniejsze dla Hajzera, że on sam dokonał podczas wspinaczki bohaterskiego czynu. W 1989 roku ewakuował uwięzionego w bazie pod Mount Everest Andrzeja Marciniaka. W wywiadach podkreślał, że podczas wyprawy trzeba walczyć o ludzi do końca, nawet jeśli są już "bryłą lodu". Przy czym jednocześnie zaznaczał, że pomocy trzeba udzielać takiej, jaka jest możliwa. I tak też, jego zdaniem, stało się na Broad Peak w marcu 2013 – koledzy zrobili wszystko, co mogli.
Broad Peak położył się cieniem na historii Hajzera, który miał bardzo duży wkład w polski himalaizm. Nie tylko stworzył program PHZ, w ramach którego odbyło się kilka dużych wypraw. PHZ wiele osób ze środowiska krytykowało, twierdząc, że cele, takie jak Broad Peak, K2 czy Makalu są zbyt trudne. Ale ani Hajzer, ani jego przyjaciele nie przejmowali się tymi opiniami.
Do rozwoju tej dziedziny przyczynił się także biznesowo. Wraz z Januszem Majerem założył firmę ADD (już nie istnieje), która była właścicielem marki Alpinus. Później, również z Majerem, stworzył inną firmę w tej branży: HiMountain.
Biznes przyszedł jednak dopiero po latach. Artur Hajzer zaczął bowiem przygodę ze wspinaczką już w 1976 roku, od niskich szczytów. W góry wysokie poszedł dopiero w 1982 roku w Nepalu, gdzie zdobył Gaurishanka-Go na ponad sześciu tysiącach metrów. Kilka lat później zaczął wspinać się na ośmiotysięczniki, zdobył między innymi Makalu.
– Jest naprawdę wybitnym himalaistą. Jest też bardzo sprawnym organizatorem. Potrafi skupić wokół siebie ludzi, a przede wszystkim pozyskać wsparcie dla wypraw, a w tej dziedzinie jest bardzo trudno znaleźć sponsora – mówi nam Janusz Onyszkiewicz, były polityk i prezes Polskiego Związku Alpinizmu.
Hajzer był też bohaterem: w '89, o czym już wspomniałem, zorganizował akcję ratunkową dla Andrzeja Marciniaka pod Mount Everest. Marciniak był wówczas jedynym ocalałym z całej wyprawy. Hajzer o niebezpieczeństwie w górach najdobitniej przekonał się jednak w 2008 roku – wtedy w Tatrach Zachodnich porwała go lawina. Himalaista wyszedł z tego bez szwanku – udało mu się wówczas wystawić rękę z czekanem na powierzchnię, dzięki czemu miał dostęp do powietrza. Odnalazł go za pomocą śmigłowca TOPR. Ratownicy podkreślali wówczas, że Hajzer miał dużo szczęścia.
– Gdyby śmigłowiec nie mógł wystartować, to mogło dojść do tragedii. To była naprawdę spora lawina. Przyjmuje się zaś, że po 45 minutach przebywania w lawinisku szanse na przeżycie znacząco maleją – tłumaczył wtedy Łukasz Wiercioch, ratownik dyżurny TOPR.
Od tamtej pory temu bardzo utytułowanemu himalaiście nie przydarzyła się bezpośrednio żadna tragedia. Jeszcze w czerwcu 2013 udzielił wywiadu serwisowi forumextremum.pl. Mówił w nim, między innymi, czym jest dla niego himalaizm i po co wspina się na górskie szczyty.
Podkreślał wówczas, że dla niego to sport – i na szczycie góry nie ma żadnych "mistycznych przeżyć". Wejść, zdobyć, zejść – i zrobić to wszystko w jak najkrótszym czasie – to była jego zasada.
Tym razem jednak się nie udało. Jak podaje Krzysztof Wielecki, najprawdopodobniej Artur Hajzer zaginął w górach w Pakistanie. Od momentu, w którym podano tę informację, na profilu Hajzera na Facebooku pojawiają się liczne słowa otuchy i wsparcia.
Po co i dlaczego chodzimy w góry to pytanie fundamentalne. Obecnie polski himalaizm przeżywa żałobę i nie jest to dobry moment na żarty, ale na tak postawione pytanie zawsze odpowiadałem i odpowiadam, że w góry chodzę dla powodzenia u kobiet, sławy i pieniędzy. Bo dobrej odpowiedzi na to pytanie nie ma. Każdy góry traktuje po swojemu. Na przykład, gdy Piotr Pustelnik opowiada o górach, to zawsze mówi dużo o mistyce gór. U mnie jest inaczej. Gdzieś w podświadomości pewnie jest i taka mistyczna więź człowieka z górą podobna do mistycznej więzi rolnika z ziemią… Ale to wszystko, co potrafię na ten temat powiedzieć. Dla mnie góry nie są jakąś formą mistyczną. To jest kupa kamieni, na którą trzeba wejść i zejść…