Od Bemowa i Bielan, po Wołomin i Marki – brali wszyscy. Schodziło kilkaset kilogramów tygodniowo. O czym mowa? O zepsutym mięsie, które miało trafiać do utylizacji w fabryce psiej karmy, a ostatecznie lądowało w magazynach warszawskich knajp prowadzonych przez Azjatów. Wszystko przez handel "na boku" pomiędzy właścicielami a jednym z dostawców, który teraz opowiada nam o całym procederze. – Mięso tak śmierdziało, że kilka razy o mało się nie porzygałem, kiedy podawałem towar. Potrafiłem zarobić na tym 8 tysięcy złotych ekstra – mówi nasz rozmówca.
Reklama.
Może zaczniemy od tego, jak to się wszystko zaczęło...
Pracowałem jako dostawca mięsa dla pewnej hurtowni. Jeździłem z towarem do różnych budek wietnamskich, kebabów i restauracji. Sprzedawałem głównie drób. Warunki bez rewelacji. Brak umowy, czy ubezpieczenia, a na dodatek szef domagał się od każdego podpisania weksla na dziesięć tysięcy złotych. Dzięki temu miał pewność, że nikt mu nie zwieje z towarem, który nie został zgłoszony do skarbówki. Przyjeżdżało się do firmy o 4:30 rano, brało się na pakę chłodziarki towar i się jeździło. Kiedy mięso zaczęło śmierdzieć, to szef kazał myć. Choć się z tym nie zgadzałem, to wykonywałem jego rozkazy, bałem się utraty pracy.
Co robiłeś, by odświeżyć mięso?
Powiedzmy były skrzydełka kurczaka, które śmierdziały. Miały na sobie już taką żółtą naleciałość, kleiły się. Wrzucałem je do miski z wodą i płukałem. Żadnych środków chemicznych, jak to panie z supermarketu robiły. Po prostu płukanko i na pakę.
Klienci nie łapali się na tym, że sprzedajesz im zepsute mięso?
Po wymyciu nie wyglądały źle, choć lekko śmierdziały. Przy wyładowaniu u klienta brało się mięso i szybko nosiło do chłodni. Zanim zdążyliby poczuć jakiekolwiek podejrzane zapachy skrzydełka już zostały zamrożone.
W chłodziarce, którą jeździłeś nie zdążyły zamarznąć?
Ona nie chłodziła. Szef zabraniał ją włączać, bo oszczędzał na paliwo. Każdy mógł ją co prawda włączyć, ale już na swój koszt. Wtedy tracił pieniądze.
Czyli wciskaliście nieświadomym sprzedawcom zepsute kurczaki?
Nie do końca. Po pierwsze, to oni już obojętnie patrzyli na to mięso, które dostawali. Było tanie, więc nie wybrzydzali. Po drugie, było jeszcze inne mięso, które im sprzedawałem.
Jakie?
Zawsze pozostają jakieś resztki. Zwłaszcza, kiedy sprzedaje się kurczaki na taką skalę, jak my to robiliśmy. Po jakimś czasie to, co nie zostało sprzedane zaczęło się psuć do tego stopnia, że nie dało się go odświeżyć. By nie dopłacać do utylizacji zawarliśmy niepisaną umowę z jedną fabryką, która produkowała psią karmę. Kupowali od nas to zepsute, śmierdzące mięso i je przerabiali.
Ale to mięso nie zawsze trafiało do fabryki psiej karmy...?
Dokładnie tak. Zepsute mięso, które miało iść na psią karmę kupowali ode mnie "na boku" Wietnamczycy. To nie było zdrowe, nadające się do jedzenia mięso.
Nie sprawdzali jakości?
Oni doskonale wiedzieli co kupują. Na początku zrobiłem takie badanie rynku. Patrzyłem na to, które kebaby i budki chińskie biorą ode mnie gorsze mięso z fabryki. Robiły to zazwyczaj obskurne knajpy. Wtedy zaproponowałem im, że mogę mieć też trochę dodatkowego, tańszego towaru. Chodziło oczywiście o mięso, które miało jechać do fabryki karmy. Chętnie je kupowali, nawet sami się mnie pytali o to, czy mam coś ekstra. To było naprawdę najgorsze z najgorszych. W życiu bym go nie jadł.
Polacy też kupowali chętnie?
Polakowi bym nie sprzedał. Tak samo nie podejmowałem rozmów z tymi, którzy mieli ładne lokale. Wiedziałem, że oni od razu by na mnie naskarżyli. Przeważnie to właśnie Wietnamczycy byli najbardziej chętni do łamania prawa.
Szef nie zauważył, że mięso na psią karmę nie trafiało do fabryki?
W ogóle. Nigdy nie sprawdzali ile biorę pojemników. W taki oto sposób pół szło na karmę dla psów, a pół do budek wietnamskich. Smród bywał niesamowity. Nie wiem, jak można coś takiego chcieć podawać. Pamiętam, że jak wchodziłem na pakę, by rozładować towar, to kilka razy o mało się nie porzygałem. Wiem, że już to mówiłem, ale muszę powtórzyć. W życiu bym tego nie zjadł.
Dużo tego było?
Kilkaset kilogramów tygodniowo. Brali od Bemowa i Bielan, po Wołomin i Marki. Budki z chińczykiem i kebabami. Arabowie to jeszcze potrafili wybrzydzać, powiedzieć że się mięso w ogóle do niczego nie nadaje. Jednak najgorsi byli Wietnamczycy. Brali wszystko, informowali się między sobą, że mam taki a taki towar. Chcieli jak najbardziej obciąć koszta produkcji. To mały świat, w którym każdy każdego zna. Gdyby inspekcja sanitarna odwiedziła ich chłodnie i sprawdzili, co faktycznie się tam znajduje, to mieliby nieciekawe miny.
Jak długo sprzedawałeś im to mięso, i ile na tym zarobiłeś?
Od maja do grudnia ubiegłego roku. Myślałem, że początki będą trudne, ale nie były. Dosyć szybko miałem z tego drugą pensję. Jak już wspominałem, nie musiałem się reklamować. Pojawiałem się w knajpie i zawsze się pytali, czy mam coś ekstra. Tylko raz knajpa mi podziękowała, pozostali brali bardzo chętnie. Co prawda smród był straszny i codziennie musiałem prać ubrania, ale pieniądze były naprawdę dobre, więc można było przeboleć. Gdybym nadal w to brnął, to miałbym z tego niezłą kasę. Na początku zarabiałem dwa tysiące złotych, pod koniec potrafiłem w miesiąc zarobić i osiem tysięcy. Na dodatek zaczęli się do mnie zgłaszać kolejni.
Sami siebie informowali?
Nieraz panowała euforia, gdy informowałem ich o tańszych kurczakach. Byli tak pazerni, że nie obchodziło ich to, że to był syf.
A co najchętniej brali: piersi, skrzydełka, czy udka?
Piersi nie. One zawsze były świeże, nigdy nie woziłem zepsutych piersi. To co sprzedawałem na boku nazwałbym porcjami rosołowymi, udkami oraz skrzydełkami. Wszystko to, co ma kości i nie sprzedało się w tygodniu. Choć szef potrafił kazać nam zabierać nieświeże mięso, to piersi zawsze były dobre. Jednak wszystko co miało kości sprzedawało się na potęgę.
Byłeś jedyny, który tak sprzedawał, czy ktoś w firmie ci pomagał?
Jako jedyny miałem dostęp do tego mięsa. Moim obowiązkiem było dostarczenie go do fabryki z psią karmą mięsa. Tak więc tylko ja mogłem tak robić. A czy inni teraz tak robią? Nie wiem, może Wietnamczycy się do nich zgłosili.
To dlaczego nadal tego nie robisz?
Miałem wyrzuty sumienia, ale z drugiej strony pomyślałem sobie, że porządne knajpy tego nie robią. Choć brzydziło mnie, że sprzedaję zepsute mięso, to w końcu pieniądze nie śmierdzą.
Do czasu...
Mam na utrzymaniu dziewczynę i córkę, musiałem je utrzymać. Ale z czasem – mimo że pieniądze były dobre – to ile można tak żyć? Dzień w dzień wracałem do domu śmierdzący. Zanim wszedłem do domu zrzucałem z siebie ciuchy. Długo się kąpałem. Waliło ode mnie zgniłym mięsem.
Nadal tam pracujesz?
Nie. To nie było dobre miejsce do pracy. Robiłem tam, bo musiałem gdzieś zarobić pieniądze na dom. Jak córka podrosła, to kobieta mogła na jakiś czas odciążyć domowy budżet i znalazłem normalną pracę. Tam nie dało się pracować na dłuższą metę. Musiałem pracować sześć dni w tygodniu. Bez urlopu. Chodziłem przemęczony. Szef na wszystkim obcinał. W końcu się poszarpaliśmy o pieniądze, nie było to przyjemne. Uznałem, że trzeba z tym skończyć.
Nie szkoda ci było tych kilku tysięcy na boku?
Z jednej strony, tak, ale szczerze to nie miałem zamiaru dalej tak pracować. Miałem dosyć takiego życia. Choć dzięki niemu miałem dostęp do niezłego biznesu, to jednak sama praca u niego nie była przyjemnością. Pracowałeś po 12 godzin dziennie sześć dni w tygodniu. Jeszcze skrupulatnie szef karał za zużycie zbyt dużej ilości benzyny. To był tyran.
To jak poradziłeś sobie z utratą tych dochodów?
Nie można patrzeć na to w tych kategoriach. Po prostu nie mam już takich pieniędzy. Teraz pracuję jako handlowiec i zarabiam zdecydowanie mniej niż na nielegalnych kurczakach. Jednak wymiar godzin jest zdecydowanie niższy. Nie muszę już wychodzić z domu o wpół do czwartej i wracać koło osiemnastej.
Jednak chyba trochę szkoda tych pieniędzy. Nie chciałbyś znowu tyle zarabiać?
Oczywiście, żebym chciał. Jednak nie na takich warunkach. Bez umowy, ubezpieczenia, jadąc wadliwym samochodem i śmierdząc trupem. To już przeżyłem.