– Za trzema literkami "mgr" kryją się często umysłowe karły – twierdzi "niemagister" Wojciech Zarzycki, ekscentryczny nauczyciel matematyki ze świętokrzyskiego Staszowa. Przez kilkanaście lat pracował z trudną młodzieżą i z własnej kieszeni wykładał pieniądze na świetlicę dla swoich podopiecznych. Zmieniały się lokalne władze, zdarzały się problemy finansowe, a on trwał. Dziś, jak sam twierdzi, pada ofiarą urzędniczej bezduszności. Przerywa działalność – z pozwem sądowym i długiem na koncie.
Jedni mówią, że jest pan zboczeńcem, świrem i nieukiem, inni, że szalonym, ale inteligentnym i pomocnym nauczycielem, który nie daje się zniewolić systemowi. Co tutaj jest prawdziwe?
Wojciech Zarzycki: Nikt nie jest sędzią we własnej sprawie, więc nie mogę na to odpowiedzieć. Właśnie jestem w domu moich wolontariuszy i uczę ich synka i córeczkę, więc rodzice moich podopiecznych raczej nie uważają, że jestem wariatem. Oczywiście przez lata nasłuchałem się wielu wyzwisk i czytam je chociażby na forach internetowych. Piszą o mnie, że skoro jestem starym kawalerem, to na pewno też homoseksualistą i zbokiem. Nie wierzą, że potrafię uczyć, skoro nie mam nawet tytułu magistra.
No właśnie. Skąd pan, "niemagister", wziął się w szkole?
Kiedy sam chodziłem jeszcze do podstawówki, a potem do szkoły średniej, startowałem co roku w zawodach matematycznych i olimpiadach, a sporą część takich konkursów wygrywałem. Ludzie ze Staszowa doskonale wiedzą, że z matematyki jestem bardzo dobry. Potem, gdy studiowałem w Warszawie i byłem na piątym roku, zapytałem dyrektora miejscowej szkoły, czy nie znalazłby dla mnie miejsca. Odpowiedział, że w porządku, ale dopiero kiedy dostanę dyplom. Nie dostałem, bo studia przerwałem, ale on na szczęście i tak mnie przyjął.
Powiedział pan kiedyś, że za trzema literkami "mgr" bardzo często kryją się umysłowe karły.
Ale wcale nie jest tak, że uważam, że brak magistra sam w sobie jest jakąś specjalną zaletą. Ani to zaleta, ani wada. Ważne jest, ile kto umie i jak potrafi wiedzę przekazać, a nie jaki ma papier. Ja bym wyrzucił 80 proc. nauczycieli magistrów, a zatrudnił 80 proc. osób bez tych tytułów, bo tytuły to dobrze wyglądają na papierku. Na przykład takich moich wolontariuszy, którzy mają podejście do dzieci, pasję i którym naprawdę się chce. Z niewolnika nie ma pracownika, a polscy nauczyciele w większości to właśnie niewolnicy.
Tak, ale w pana przypadku łatwo o przesadę w drugą stronę. Na lekcje przychodził pan w hełmie, w płetwach albo bamboszach, tematy do dziennika wpisywał po chińsku. To dlatego traktują pana z przymrużeniem oka.
Pozytywne szaleństwo w przypadku nauczyciela jest bardzo pożądaną cechą. Weźmy najwybitniejszego polskiego matematyka Stefana Banacha. On na ławce w parku usłyszał zaawansowaną dyskusję o matematyce i tak się w to wkręcił. Był szajbusem. Nie mówił, że "teraz odejmujemy" tylko wrzucał coś do kosza, żeby to zobrazować. Ktoś, kto nazywa moje metody kontrowersyjnymi, jest kołtunem. Bo moja kontrowersyjność polega na tym, że staram się za wszelką cenę przyciągnąć uwagę ucznia.
Wygłupiając się.
Czasem trzeba. Jeśli cała klasa się nudziła, bo przerabialiśmy trudny temat, to założyłem ten hełm, pośmialiśmy się chwilę, a potem wracaliśmy do nauki. Śmiejąc się i patrząc na tablicę, patrzą też na mnie, więc staram się jak najlepiej wykorzystać te momenty. To nie jest też tak, że ja jestem jakimś przygłupem. Wie pan, że ja stawiałem najwięcej niedostatecznych ocen i wyleciałem m.in. za to, że nie przepuszczałem takich osób, których nie dało się nauczyć. W szkole jedną z największych bolączek jest to, że większość nauczycieli na siłę przepycha uczniów z roku na rok. I potem się okazuje, ze w trzeciej klasie liceum taki delikwent nie umie matematyki z czwartej klasy podstawówki. Bardzo to dla nauczyciela wygodne, bo gdyby kogoś nie przepuścił, musiałby użerać się z kuratorium, innymi nauczycielami i rodzicami.
Starosta staszowski powiedział o panu kiedyś: "Trzeba go podziwiać za pasję", ale zaraz dodał: "Moje dwie córki chodziły do liceum i z ich opowiadań wynika, że było trochę cyrkowo, a nawet głupio". Co pan odpowiada na takie argumenty?
Śmieszy mnie takie gadanie. Miałem sporo przypadków, w których urzędnicy i osoby znane u nas publicznie ostro mnie krytykowały, a prywatnie posyłały do mnie swoje dzieci na korepetycje. Najlepiej o mojej pracy mówią wyniki. Zapraszam, żeby każdy zobaczył, co potrafi czterolatek, którego właśnie uczę. Poza tym przemawiające jest to, że w trakcie mojej pracy w szkole rodzice nie przychodzili do mnie na skargi. Wręcz przeciwnie, rodzice młodzieży z innych klas prosili o pozaszkolne lekcje. Dzisiaj mogę się pochwalić, że moim uczniem jest chłopak, który był na międzynarodowych zawodach matematycznych w Paryżu.
W końcu pan jednak ze szkoły wyleciał.
Tak, początkowo dyrektor był mi bardzo przychylny, a to kuratorium mnie usunęło. Kiedy wiadomo już było, że odchodzę, do szkoły miała przyjechać wizytacja z kuratorium. Dyrektor powiedział mi, żebym tym razem nie pajacował, ale ja pomyślałem, że skoro i tak mnie wywalają, to nie zaszkodzi zrobić sobie jaja. Zaproponowałem dzieciom, by wysmarowały sobie ręce cebulą. No i dyrektor wpadł w szał. Tak się skończyła przygoda w szkole. Ale nie mam do niego pretensji - to pasjonat taki jak ja. Potem ogłosiłem go nawet "dyrektorem tysiąclecia".
I dał mu pan 20 tys. złotych…
Nie jemu tylko szkole. Kiedy jeszcze tam pracowałem pracownia komputerowa była na tragicznym poziomie, dlatego pomyślałem, że trzeba coś z tym zrobić. Dałem pieniądze, ale też kupiłem parę komputerów.
Od 10 lat nie uczy pan w szkole, ale prywatnie. Pracuje pan też z trudną młodzieżą.
Tak i właściwie od początku były z tym takie problemy, że szok. Najpierw jeździłem po domach, bo nie miałem lokalu, ale tak się nie dało, bo jak uczyć dzieci z rodzin alkoholików, kiedy właśnie odbywa się u nich impreza? Potem na parę miesięcy przenieśliśmy się do klubu "Iskierka", tyle że tam nie było żadnego wyposażenia, a dla takich dzieci musi być kupa atrakcji, jakiś bilard, piłkarzyki. W końcu trafiliśmy do szkoły, gdzie dogadałem się z właścicielem małego baru, że udostępni mi pomieszczenia. Zainwestowałem kilkanaście tysięcy złotych, kupiłem sprzęt, dzieci były zadowolone. Ale zaraz wszystko się rozleciało, bo małżeństwo, które prowadziło ten bar, się rozwiodło, a właścicielem pomieszczenia została żona tego człowieka, z którym wcześniej się umawiałem. Ona została potem wyrzucona przez dyrektorkę i tym sposobem straciliśmy lokal.
Musiał się pan wyprowadzić ze sprzętem?
No nie do końca. Walczyłem. Uparłem się, że ja zostaję i jeszcze przez kilka miesięcy przychodziły tam dzieci. Kiedy zawiadomiłem media, dyrekcja szkoły stwierdziła, że rozpisze jakiś przetarg na nowego właściciela. Zmieniono zamki w drzwiach, a wszystkie nasze sprzęty zostały w środku. Tym sposobem przez prawie rok lokal stał pusty, a dzieciaki nie miały gdzie przychodzić. Nowy właściciel nie chciał już ze mną gadać.
Koniec świetlicy?
Na szczęście dogadałem się z gościem, który miał taki mały pustostan wynajęty od gminy. Jego syn uczył się zresztą u mnie. Ten lokal powiem szczerze nie był w najlepszym stanie. To miała być ciemnia, więc nie było zbyt wielu okien, nie było też ogrzewania i wszystko było podzielone na małe klitki. No ale pomyślałem, że nie mamy innego wyjścia, zawsze lepsze to niż nic. Podpisałem z nim umowę, ale szybko okazało się, że prowadzenie tam świetlicy jest wbrew przepisom. Gmina przez tego właściciela poinformowała mnie, że muszę to wyremontować. Nie zrobiłem tego no bo jak, skąd wziąć pieniądze. Właściciel teraz wypowiedział umowę i wytoczył mi proces – chce, bym mu zapłacił odszkodowanie.
Czyli jednak z dziećmi nie ma się gdzie spotykać.
Tak, tyle budynków w mieście stoi pustych, a urzędnicy nie chcą dać żadnego na świetlicę. Młodzież, która przychodziła, teraz łazi po ulicach i pije. Sprzęty leżą jeszcze nieużywane w tym ostatnim lokalu, bo nie ma gdzie ich przewieźć. Boli mnie to, że z jednej strony przedstawiciele władz posyłają do mnie dzieci na korepetycje, a z drugiej na oficjalnym polu tak bardzo utrudniają mi życie. Zresztą, nawet nie mi, tylko tym dzieciakom. Świetlica powinna być w szkole i gdyby było choć trochę dobrych chęci, działałaby dziś prężnie. Ale działać nie będzie, bo ja jestem tu skreślony, a wraz ze mną ta młodzież.