
Nie jestem małą dziewczynką na rytmice, czekającą na radosne obroty i klaskanie w dłonie. Chcę ćwiczeń.
REKLAMA
Nie lubię siłowni. Jest dla facetów, z tymi kałużami potu pod sprzętem, sapaniem i specyficznym zapachem. Uroczym, ale w innym kontekście, a nie o tym tu mowa. Wolę ćwiczyć w damskim towarzystwie. Lubię klimat wspólnego kobiecego wysiłku. I jednak wybieram damskie szatnie. A przede wszystkim, mam poczucie, że ćwiczone są rzeczywiście te partie, o które dziewczyny powinny zadbać.
Tylko dlaczego większość gimnastyki w klubach fitness rozgrywa się w układach choreograficznych? Nie jestem już małą dziewczynką na szkolnej rytmice, czekającą na radosne obroty i klaskanie w dłonie. Albo bieganie jak piesek dookoła tzw. stepu. W jaki sposób wpływa to na jakość ćwiczeń? Nie nadążam za tym i nie jestem jedyna. A jeszcze do niedawna myślałam, że tylko ja to mam.
Rozgrzewka idzie jeszcze jako tako. Wdech, wydech. Ręce do góry, rozkrok, żeby kolano nie wychodziło nad kostkę. No i zaczyna się. Skok w bok, ręce do tyłu. Noga w prawo. Drugi skok, noga w lewo. Do tego ramiona w jedną, raz w drugą. Step touch! I jazz! W rytmie nudnego disco. Kiedy już to opanuję, podnoszę dumnie głowę, żeby spojrzeć w lustro. A tam już zupełnie inny ruch! Wszystkie panie po drugiej stronie sali. Więc albo jestem bardzo w tyle, albo byłam nadgorliwa robiąc wszystko, co kazała pani.
Błąd! Znajome robią połowę, tylko dzięki temu nadążają. Teraz mi to mówią?!
Kilka razy obiecywałam sobie, że już nigdy nie pojawię się tych zajęciach. Zmienię na inne albo przeniosę na następny miesiąc, kiedy będzie inna grupa. Albo przeciwnie, będę chodziła na dwa razy tle, żeby nadrobić te „zaległości”. Może o to chodzi, może mamy się tak czuć i wiecznie nadrabiać? Ale zapłaciłam za lipiec, więc chodzę. Niestety nie ma postępu. W lustrze sali gimnastycznej widać moje przepraszające uśmieszki, które irytują nawet mnie. Ugrzeczniona dziewczynka.
Kilka razy obiecywałam sobie, że już nigdy nie pojawię się tych zajęciach. Zmienię na inne albo przeniosę na następny miesiąc, kiedy będzie inna grupa. Albo przeciwnie, będę chodziła na dwa razy tle, żeby nadrobić te „zaległości”. Może o to chodzi, może mamy się tak czuć i wiecznie nadrabiać? Ale zapłaciłam za lipiec, więc chodzę. Niestety nie ma postępu. W lustrze sali gimnastycznej widać moje przepraszające uśmieszki, które irytują nawet mnie. Ugrzeczniona dziewczynka.
Bardziej doświadczone koleżanki i znajoma instruktorka twierdzą, że to sprawa trenera. Tylko czy taki naprawdę dobry to nie opcja luksusowa? Zresztą, u mnie i tak się nie sprawdza. Nawet najlepszy idzie z grupą do przodu, a ja zostaję w tyle. Nie mogę wymagać, żeby na mnie czekali.
– To kwesta wprawy. Po miesiącu będziesz łapać najtrudniejszy układ. I wtedy fakt, że instruktor będzie się dostosowywał do tych nowych, zacznie irytować – uspokaja koleżanka. – Ja na początku też zastanawiałam się, jak to jest, że inne nadążają, a ja nie. Aż mi się odechciewało, bo miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą. Ale znalazłam fajną trenerkę i znów chodziłam z energią. I to zimą, w te deszcze i śniegi – dodaje.
Szczęściara! Ja po kilku miesiącach wciąż nie umiem układu. To znaczy, na chwilę przed tym, kiedy się go nauczę, jest zmieniany. Bez komentarza. Może poprośmy o specjalne zajęcia dla mniej utalentowanych?
Może lepiej zostawić kluby z układami bardziej utalentowanym? Odpadnie podpisywanie rocznej umowy i niepewność, czy wejdziemy na wybrane drogie zajęcia. Do tego tłumy, bród pod prysznicem bez zasłon, zarozumiała recepcja. Po co te emocje! Zastanawiam się, czy tylko mi cały ten fitness wydaje się jednocześnie stresujący i śmieszny.
