Większość Polaków uważa urzędników za największe zło tego świata. Jeśli coś w urzędzie idzie nie po naszej myśli, to na pewno ich wina. W rozmowie z naTemat zarówno młodzi, jak doświadczeni pracownicy polskich urzędów przekonują, że ich praca nie należy do najłatwiejszych – także przez petentów. – Plucie w twarz, grożenie nożem no i kilka kłótni dziennie. To jest urzędnicza codzienność – mówią. I tłumaczą, dlaczego nieprawdą jest, że w Polsce jest zbyt wielu urzędników.
Wiele razy pisaliśmy w naTemat o tym, jak trudno żyje się Polakom z urzędnikami. – Urzędnicy w Polsce nie pozwalają, żeby człowiek za długo miał pieniądze – mówił nam kilka dni temu najmłodszy milioner znad Wisły. – Jest wiele grup, które łączy jedynie chęć wykorzystania swoich urzędów do zdobycia prywatnych zysków – ostrzegał w rozmowie z Kamilem Sikorą prezes Fundacji Lex Nostra, Maciej Lisowski. A Wojciech Bońkowski na blogu w naTemat opisywał jak urzędnicy "gnoją winiarzy". – To język ezoteryczny – mówił nam o niezrozumiałej dla zwykłego człowieka urzędniczej nowomowie prof. Jerzy Bralczyk.
Kupa w bombonierce
I wszystko to prawda. Trudne boje z urzędnikami bardzo często opisujecie przecież też w komentarzach do naszych materiałów. Nierzadko też wysyłacie nam swoje historie na maila. W grubym błędzie jest jednak ten, kto sądzi, że za napiętą atmosferę w polskich urzędach odpowiadają tylko urzędnicy. – Plucie w twarz, grożenie nożem no i kilka kłótni dziennie. To jest urzędnicza codzienność – mówi w rozmowie z naTemat urzędniczka z Pomorza.
Moja rozmówczyni od prawie dekady pracuje w jednym z najtrudniejszych wydziałów, gdzie decyduje się o przydzielaniu pomocy społecznej. – W lutym jeden petent przyniósł mi bombonierkę. Niby na przeprosiny za awanturę, którą wywołał kilka dni wcześniej. Ten człowiek zadał sobie trud, by delikatnie ją rozfoliować i potem posklejać na nowo, a w miejsce czekoladek wsadzić swoją kupę – wspomina. Tak, my też nie mogliśmy uwierzyć, słysząc tę relację.
Dodaje, że jej komórka należy chyba do jednej z najniebezpieczniejszych, a na pewno najnieprzyjemniejszych do pracy urzędnika. – Bo my de facto często odmawiamy ludziom ostatnich pieniędzy. Zawsze ludziom bardzo biednym, ale czy oni muszą się mścić na nas za to, że mamy taką pracę? Tu i tak co dnia nagina się prawo, by im pomóc, ale pewnych reguł nie przeskoczymy – tłumaczy. I wspomina, jak kilka lat temu ktoś groził jej koleżance poderżnięciem gardła, a kiedy indziej sam została oblana środkiem łatwopalnym przez człowieka, który był bliski podpalenia biura.
Na pewno wszyscy biorą w łapę
Krewkich petentów nie brakuje jednak i w tych urzędach, gdzie zwykle pojawiają się szanowani biznesmeni. – Gdy tylko rodzi się problem z realizacją jakiegoś projektu z naszej strony, prawie zawsze natychmiast ktoś rzuca w twarz pytaniem o łapówkę. Jedni próbują być dyplomatyczni, inni walą prosto z mostu "ile, kur..., chcesz?" – relacjonuje urzędnik wydziału infrastruktury jednego z urzędów wojewódzkich. – Szef mojego biura wspominał jednak trudniejsze czasy. W latach 90-tych bywali u niego podobno panowie, którzy wraz papierami wykładali na stół TT-kę – mówi.
– Gdybyśmy pracowali w sieci, nikt nie miałby chyba więcej bezzasadnego hejtu w komentarzach niż urzędnicy – ironizuje pracownica sekretariatu sądu z Trójmiasta. Choć pracuje w wydziale cywilnym, wraz z koleżankami z biura jednogłośnie przekonuje, że najwięcej agresji jest u nich, a wcale nie w wydziale karnym. – Tam przewijają się głównie obrońcy kryminalistów. U nas przychodzą sami zainteresowani. I bywają dni, że spora część tej pracy to wysłuchiwanie steku wyzwisk. Nigdy nie byłam grzeczną dziewczynką, ale po roku pracy tutaj mój słownik wulgaryzmów mocno się powiększył – mówi. I dodaje, że gdy co chwila słyszy się takie rzeczy, trudno czuć się po pracy dobrze. – Jedni zwymyślają prosto w twarz, ale trzeba przyznać, że najgorsze obelgi lecą przez telefon – mówi.
"Daj mi tę kur... Tuska do telefonu"
O tym kilka lat temu przekonałem się sam. Odbywając praktyki zawodowe w jednym z urzędów do moich głównych zadań należał kontakt telefoniczny z petentami. Zwykle niewiedzącymi dokładnie co, a tym bardziej gdzie, powinni załatwić. Od większości za pomoc można było usłyszeć serdeczne podziękowania. Było jednak kilka wyjątków. Jeden z niezadowolonych petentów przez tydzień, nawet dwa razy dziennie, postanowił dzwonić do Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego, by przekazać prostą wiadomość: "Przekaż temu Kaszubowi jeb..., że jest kur...". Od czasu do czasu dodawał: "No daj mi tę kur... Tuska do telefonu". Na początku tego typu rozmowy są nawet zabawne. Kto chciałby jednak wysłuchiwać tego przez całą karierę?
Moi rozmówcy przyznają, że wielu poirytowanych petentów potrafią zrozumieć. Często ich praca polega bowiem na rozwiewaniu ostatnich nadziei albo brutalnym rozprawianiu się z marzeniami. Tymczasem ludzie oczekują od nich pomocy, wsparcia w trudnej życiowej sytuacji. Większość irytuje też czas, w którym załatwia się w Polsce sprawy urzędowe. – Ludzie chcieliby otrzymać decyzję w tydzień, miesiąc. A nas przepisy zmuszają, by nad sprawą pracować czasem pół roku. Kiedy indziej moglibyśmy załatwić coś szybciej, ale brakuje po prostu rąk do pracy – tłumaczy urzędnik z wydziału infrastruktury.
Urzędników jest za dużo?
I podkreśla, że między bajki należy włożyć twierdzenie, iż w Polsce jest za dużo urzędników. Powtarza je premier Donald Tusk, powtarzają posłowie opozycji i większość zwykłych obywateli. Tymczasem prosty rachunek udowadnia, że to kłamstwo, za którym stoi większość problemów tak frustrujących w urzędach. W Niemczech na ponad 80 mln obywateli przypada półtora miliona urzędników. Czyli jeden odpowiada za sprawy około 54 petentów. Francuzi narzekają na bezduszność swoich urzędów, ale rzadko na opieszałość pracowników sektora publicznego. Nic dziwnego, skoro 5 mln z nich pracuje dla 65 mln obywateli. Zajmują się więc sprawami średnio 13 obywateli.
Tymczasem na początku maja wszystkie największe dzienniku ubolewały, że w Polsce w ciągu dwóch lat przybyło 7 tys. urzędników i jest ich już ponad 440 tys. W 38-milionowym państwie na jednego urzędnika przypada więc... 86 petentów. – No cóż, to chyba największy problem. Jak mantrę powtarza się opinię „urzędnicy nic nie robią tylko piją kawę”, „zmniejszyć liczbę urzędników”, „urzędnicy robią wszystko, żeby utrudnić życie” – mówi doświadczona urzędniczka ze stolicy. W jej ocenie, wiele urzędów funkcjonuje tymczasem tylko dzięki wykształconym i dobrze przygotowanym merytorycznie urzędnikom. Tych zaczyna jednak brakować, bo odchodzą z urzędu zazwyczaj na rzecz lepiej płatnej, a już na pewno mniej stresującej pracy. – Ci, którzy zostają są obciążani wciąż nowymi zadaniami. A stres i przepracowanie rosną. Bo ile można zostawać po godzinach i zabierać pracę do domu? – pyta.
Czasem trudno zachować zimną krew
I dodaje, że w jej ocenie trudno nazwać urzędnika profesjonalistą, gdy trudnego interesanta rozpatruje w kategoriach problemu. Inaczej zwykle jednak nie da się myśleć o tych, którzy na wejściu do urzędu przybierają postawę roszczeniową. – Od progu krzyczą, obrażają, bywają dość agresywni. A przez telefon anonimowi rozmówcy chętnie wyrzucają z siebie sporą ilość pretensji, nie dając szansy na wyjaśnienie sprawy, w której dzwonią. Urzędnik musi mieć świadomość swojej służebnej roli wobec klienta, ale trudno nieraz zachować zimną krew – stwierdza.
Niskie pensje polityków i urzędników są zagrożeniem dla demokracji
Tomasz Machała pytał byłego prezydenta w jego biurze, czy wierzy, że kiedykolwiek nad populizmem wygra w Polsce gotowość płacenia wysokim urzędnikom tyle, ile zarabia się w komercyjnych firmach. A więc kilkukrotnie więcej niż obecnie. Teraz premier zarabia 6-7 razy mniej niż prezes dużej, ale wcale nie największej firmy. Wiceminister zarabia około sześciu tysięcy złotych i jest poważny problem, żeby znaleźć kompetentnych kandydatów do rządu. CZYTAJ WIĘCEJ