W małym miasteczku, albo dzielnicy, gdzie wszyscy się znają naprawdę niewiele trzeba, by doszło do samosądu. Rozwiązania, które wielu z nas wciąż uznaje za lepsze niż oddanie sprawiedliwości w ręce policji, prokuratury i sądu. Wystarczy mniej lub bardziej uzasadnione podejrzenie, a oskarżony w kilka chwil zostaje skazanym. Czasem na najwyższy wymiar kary. - To wszystko przez przekonanie, że jeśli tylko się kogoś podejrzewa, to na pewno jest on winny. Kłopoty z prawem nie zawsze oznaczają od razu winę - tłumaczy prof. Zbigniew Ćwiąkalski.
Wszyscy pamiętamy, jak przebiegał taki proces kilka lat temu we Włodowie. Pod koniec czerwca szybko karę śmierci podejrzanemu o pedofilię mężczyźnie chcieli wymierzyć także mieszkańcy jednej z dzielnic Kołobrzegu. "Zabić s...wysyna", "żywy stąd nie wyjdziesz" - skandował liczny tłum. Zabarykadowanego w swym domu domniemanego gwałciciela 10-latki wyprowadzono dopiero po interwencji licznie zgromadzonej kołobrzeskiej policji, która potrzebowała posiłków Straży Granicznej i prywatnej firmy ochroniarskiej.
Sprawiedliwość po polsku
To nie odosobnione przypadki. Tylko w ciągu kilku ostatnich miesięcy Polacy wielokrotnie brali sprawiedliwość w swoje ręce. Wyręczyć Temidę próbowali mężczyźni ze wsi Twardogórze pod Oleśnicą. Członkowie tamtejszej Ochotniczej Straży Pożarnej podejrzewani byli o utrzymywanie stosunków seksualnych z 14-letnimi gimnazjalistkami. Gdy te podejrzenia wyszły na jaw, natychmiast prokuratura zainteresowała się dowódcą strażaków i jednym z jego podwładnych. Mieszkańcom wsi reakcja wymiaru sprawiedliwości się jednak nie spodobała, bo oczekiwali większej stanowczości.
Nie mogli wymierzyć kary zatrzymanym już pedofilom, więc zastosowali zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Tuż po czuwaniu w Wielką Sobotę innych wracających z kościoła strażaków napadnięto i dotkliwie pobito. Młodzi mężczyźni trafili do szpitala, bo musieli zapłacić karę za to, czego prawdopodobnie dokonali ich zwyrodniali koledzy. Nie pomogło, że po wybuchu skandalu we wsi tamtejszy proboszcz z ambony dobitnie grzmiał, że nie wolno dokonywać samosądów.
Samosąd nie tylko na wsi
Takie prowincjonalne realia? Dokładnie dwa miesiące temu z pomocy policji i sądu zrezygnowali także łodzianie, którzy schwytali włamywacza okradającego ich dom z biżuterii. Nie mając więc wątpliwości co do jego winy, porwali go, wywieźli na działkę za miastem i systematycznie bili. Wyrok wymierzył mu samosąd w składzie dwie kobiety i mężczyzna. Gdy uznali, że włamywacz wycierpiał swoje, orzekli także konieczność zapłaty zadośćuczynienia. Czyli po prostu złodzieja... okradli.
Wielkomiejska sprawiedliwość woli jednak samosąd bardziej nowoczesny. Prawie codziennie wymierzany jest on każdemu, o podejrzeniach wobec kogo pisze się w sieci. Portale mogą ograniczać dane osobowe, skracać nazwisko, niejednoznacznie opisywać miejsce pracy lub zamieszkania, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto go zna i poda personalia podejrzanego. Często też podrzuci adres, na który można pisać, co się o oskarżonym myśli.
- To wszystko bierze się z powszechnego przekonania, że jeśli tylko się kogoś o coś się podejrzewa, to na pewno jest on winny - komentuje w rozmowie z naTemat były minister sprawiedliwości, prof. Zbigniew Ćwiąkalski. W ocenie doświadczonego prawnika media i politycy tak kreują rzeczywistość, że ludzie uwierzyli, że domniemanie niewinności nie istnieje. Prof. Ćwiąkalski przypomina też, że samosąd nie jedno ma imię. Nie zawsze musi być otwartą zemstą na podejrzanym. W Polsce wystarczy, że ktoś ma sprawę w sądzie, a już jego życie może legnąć w gruzach. Nikt tu przejmuje się bowiem tym, że wyroki często bywają uniewinniające.
Domniemanie niewinności? Na co to komu...
- Policja aresztowała mnie pod zarzutem pobicia. Człowieka, którego na oczy nie widziałem. Ale w prokuraturze twierdzili, że mają dowody. Przesiedziałem kilka miesięcy, potem sprawa. I cały ten czas powtarzałem sobie, że jestem niewinny i na pewno to piekło się skończy - opowiada mi Artur, który na własnej skórze przekonał się, że w Polsce uniewinnienie nic nie znaczy. Choć sąd wytknął prokuraturze liczne błędy, które sprawiły, że na ławie oskarżonych zasiadł niewłaściwy człowiek, dopiero wtedy Artur się załamał. - W areszcie w to, że jestem niewinny wierzyło więcej recydywistów, niż teraz moich znajomych, czy sąsiadów. Ich nie obchodzi, że mnie uniewinnili. Miałem sprawę, do tego siedziałem w areszcie, więc na pewno byłem winny. I na pewno sąd się pomylił - żali się mój rozmówca.
To nie wyrok, a już samo zasiadanie na ławie oskarżonych jest nad Wisłą stygmatem. Dlatego w szał wpadamy i wtedy, kiedy wierzymy w czyjąś niewinność. Zamiast dać szansę potwierdzić ją przed sądem, zwykle za wszelką cenę do takie rozstrzygnięcia próbujemy nie dopuścić. Świetnie ilustruje to sprawa Endy'ego Gęsiny-Torresa, który dla programu Tomasza Sekielskiego "Po prostu" podszył się pod uchodźcę i spędził kilka tygodni w ośrodku Straży Granicznej, gdzie dochodziło do licznych uchybień. To oszustwo zbada teraz sąd. Być może uzna, że praca dziennikarza, który tylko tak mógł ujawnić nieprawidłowości znacznie przewyższa szkodliwość jego czynu. Środowisko dziennikarskie już oburza się jednak, jak w ogóle Gęsina-Torres mógł do sądu trafić.
Sprawa w sądzie to śmierć cywilna
Może właśnie dlatego, że koledzy dziennikarza obawiają się, iż nawet po oczyszczeniu go z zrzutów jako człowiek, wobec którego toczyło się postępowanie sądowe, nie będzie mógł już normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Prof. Zbigniew Ćwiąkalski przypomina, że podobny los spotkał przecież wielu jego dawnych klientów. - Tak było choćby z Andrzejem Modrzejewskim, byłym prezesem PKN Orlen. On już nigdy nie powrócił do wielkiego biznesu, mimo dwóch prawomocnych wyroków uniewinniających. Ciąży bowiem na nim to naznaczanie, że ludzi, którzy mieli jakąkolwiek sprawę, na wszelki wypadek się omija szerokim łukiem - stwierdza.
- Polacy myślą przez pryzmat tego, że skoro wymiar sprawiedliwości się kimś interesuje, to na pewno musiał być w coś zamieszany. To efekt braku zrozumienia i szacunku dla prawa, które bardzo często prezentują nawet najważniejsi ludzie w państwie. I mentalności, która wynika z braku ugruntowanych postaw demokratycznych w naszym kraju - ocenia prof. Ćwiąkalski. Jego zdaniem, tylko polityków można obarczać winą za taki stan rzeczy. - Bo jak często uważają, że wyroki słuszne to tylko te, które są dla nich korzystne. Pozostałe wydają "zdemoralizowane sądy", które przy zmianie władzy trzeba rozpędzić - dodaje.
Zbigniew Ćwiąkalski wierzy jednak, że wiele dobrego dla świadomości prawnej Polaków, a zarazem uzdrowienia relacji społecznych mogłoby zrobić wprowadzenie w szkołach przedmiotu przybliżającego prawo. Gimnazjaliści i licealiści uczą się dziś przedsiębiorczości, ale pojęcie o istocie prawa wciąż budują w domach. Gdzie najczęściej słyszą, że temu i temu to najlepiej należy się od razu stryczek. - Myślę, że w następnym pokoleniu dorosną ludzie, którzy zrozumieją na czym polega prawo. I że kłopoty z nim nie oznaczają od razu winy - podsumowuje profesor.