Podczas gdy Stany Zjednoczone, a za nimi m.in. Francja i Wielka Brytania, bardzo poważnie rozważają wariant zbrojnej interwencji w Syrii, warto zapytać, czy tak naprawdę wiemy, co dzieje się w tym kraju. Kto z kim walczy? Ile jest prawdy w stwierdzeniu, że Syria to nowy terrorystan? Czy może się okazać, że polscy żołnierze znowu wylądują na Bliskim Wschodzie? Na te pytania odpowiedź znajdziecie poniżej.
Gdyby decyzja o zbrojnym zaangażowaniu USA w konflikt w Syrii zależała tylko od amerykańskich obywateli, nie byłoby o tym mowy. Z sondażu przeprowadzonego przez Reuters wynika, że 60 proc. obywateli sprzeciwia się takiemu wariantowi, a tylko 9 proc. jest za. Problem jest jednak trochę bardziej złożony, a argumentacja zwolenników ataku zbyt znacząca, by można było ją pominąć.
Co przemawia za interwencją? Przede wszystkim fakt, że dokładnie rok temu prezydent USA Barack Obama zadeklarował, że użycie broni w Syrii jest "czerwoną linią", po której przekroczeniu będzie musiał interweniować. Być może zrobił to lekkomyślnie, ale taka deklaracja padła i po ataku chemicznym, w którym według różnych szacunków zginęło od 300 do 1500 osób, nie można przejść nad nią do porządku dziennego.
Jest też argument moralny, powtarzany niezależnie od rozwoju wypadków z bronią chemiczną. W Syrii zginęło 100 tysięcy osób, a kilka milionów (w tym milion dzieci) zostało zmuszonych do opuszczenia swojego miejsca zamieszkania. Zwolennicy interwencji mówią, że Syria może stać się dla Obamy drugą Rwandą – przyniesie hańbę całej społeczności międzynarodowej, jeśli tak jak w 1994 roku będziemy biernie przyglądać się rzezi.
Racje drugiej strony są oczywiste i sprowadzają się najczęściej do prostego pytania: czy Zachód naprawdę chce urządzić sobie powtórkę z Iraku?
ZA:
- interwencja USA może zmniejszyć znaczenie Iranu na Bliskim Wschodzie;
- może zapobiec rozprzestrzenianiu się konfliktu na Liban, Irak czy Izrael;
- szkolenie i uzbrojenie umiarkowanej opozycji będzie przeciwwagą dla Al-Kaidy i grup z nią związanych;
PRZECIW:
- zachodnie wojska mogą utknąć w Syrii jak w Afganistanie i Iraku (mnóstwo ofiar);
- nie wiadomo, kto i co nadejdzie po Basharze Al-Assadzie: być może rządy ekstremistów;
- zaangażowanie w Syrii jest kosztowne i mało popularne społecznie;
- nie ma dobrej opcji: dozbrojenie opozycji nie wystarczy, by przechylić szalę zwycięstwa (i grozi dozbrojeniem ekstremistów), ustanowienie strefy zakazu lotów zbyt trudne, a regularna inwazja niemal niemożliwa;
Polski żołnierz na wojnie w Syrii?
Gdyby jednak do interwencji doszło, Polska stanie przed wyborem: dołączyć czy nie. O możliwych wariantach tak mówi w rozmowie z naTemat Janusz Zemke, były minister obrony narodowej.
– Są trzy rodzaje misji: pierwsza pod egidą ONZ, druga NATO-wska (jak Afganistan) i trzecia ad hoc, która zawiązuje się wokół jakiegoś lidera, jak np. Irak wokół Ameryki czy Libia wokół Francuzów. W przypadku Syrii w grę wchodzi raczej tylko ta trzecia opcja. Teoretycznie istnieje możliwość, że będziemy uczestniczyli w ewentualnej interwencji, ale byłbym bardzo wstrzemięźliwy, bo to nie rozwiązuje problemu. Spójrzmy na Irak – tam wciąż giną ludzie.
Bardziej entuzjastyczny jest generał Roman Polko, który w wypowiedzi dla portalu Niezalezna.pl uznał uczestnictwo w operacji w Syrii za właściwy kierunek. Zwraca uwagę, że w tej chwili na misjach poza granicami Polski mamy mniej niż 2 proc. wojsk, a jeśli nie będziemy solidarnie brać udziału w tego typu misjach międzynarodowych, to "praktycznie sami wykluczymy się z uczestnictwa w szerokim aspekcie bezpieczeństwa międzynarodowego".
Polskie stanowisko w tej sprawie, tak jak i sam interwencja, to jeden wielki znak zapytania. Wiadomo tylko tyle, że Polacy, podobnie jak Amerykanie, udziału w tej wojnie nie chcą. Wyniki sondażu Homo Homini wskazały, że 77 proc. sprzeciwia się polskiemu zaangażowaniu.
Kto z kim wojuje?
Najprościej byłoby powiedzieć: opozycja z reżimem, ale taka odpowiedź była prawdziwa tylko przez kilka miesięcy, tuż po marcu 2011 roku, kiedy siły prezydenta al-Assada krwawo stłumiły protesty organizowane na fali "arabskiej wiosny". Dzisiaj, owszem, zwykli Syryjczycy wciąż toczą z rządem wojnę o wolność, ale obok przebiega kilka innych frontów.
Ekstremiści, w tym członkowie sprzymierzonego z Al-Kaidą Frontu Al Nusra (inne ugrupowania radykalne: Ahrah Al-Sham, Islamskie Państwo Iraku i Syrii), walczą i z Assadem i czasami z umiarkowaną opozycją. Prowadzą swój dżihad, wojnę z niewiernymi, tak jak robili to do niedawna w Afganistanie.
Na północnym wschodzie Syrii swoją walkę prowadzą też Kurdowie (prowincja: Al Hasaka). Oni z kolei biją się ze wszystkimi: z władzą, z tzw. umiarkowaną opozycją i z radykalistami. Stawką jest autonomia, jaką chcą stworzyć sobie tuż przy granicy z Turcją.
Na to wszystko trzeba nałożyć jeszcze bojowników libańskiego Hezbollahu i Irańczyków. Jako szyici, sojusznicy alawickiego (odłam szyizmu) prezydenta Assada, wspomagają reżim w wojnie domowej.
Fronty syryjskiej wojny:
1. Umiarkowani sunnicy rebelianci vs. reżim Al-Assada
2. Dżihadyści vs. reżim i umiarkowani sunnici
3. Kurdowie vs. reżim, umiarkowani sunnici, dżihadyści
4. Sunnici (głównie radykalni) vs. szyici, alawici, chrześcijanie - czystki etniczne
Kto kogo wspiera?
Rozważając scenariusz interwencji USA w Syrii nie zapominajmy, że Amerykanie już dawno zaangażowali w tę wojnę swoje siły i pieniądze, tyle że na mniejszą skalę. Od listopada 2012 roku CIA szkoliło na przykład grupy rebeliantów w swoich bazach na terenie Jordanu i Turcji, a właściwie od początku konfliktu pojawiały się doniesienia, że amerykańscy eksperci koordynują transport broni do Syrii z innych krajów (sami zaprzeczali informacjom, jakoby zbroili rebeliantów).
W czerwcu 2013 roku, po tym jak po raz kolejny reżim al-Assada został oskarżony o stosowanie broni chemicznej, Waszyngton zdecydował o udzieleniu rebeliantom "bezpośredniej pomocy militarnej". To jednak tylko lekka broń, która nie pomaga choćby w walce z siłami powietrznymi reżimu. Głównymi dostawcami uzbrojenia dla rebelii jest Katar i Arabia Saudyjska. Po drugiej stronie są zaś Rosja i Iran, strategiczni sojusznicy Al Assada.
Dostawcy broni dla rebeli:
- USA: lekka broń, pomoc logistyczna;
- Katar i Arabia Saudyjska;
- Turcja: główny kanał przerzutowy;
- Irak: pomoc od sunnickich rebeliantów;
- Libia: broń pozostała z czasów powstania przeciwko Kaddafiemu;
Dostawcy broni dla reżimu:
- Rosja; pociski przeciwokrętowe, system obrony powietrznej;
- Iran: dostawcy ciężkiej broni, szkolenie syryjskich oddziałów, sprzęt do inwigilacji;
Siedlisko terrorystów?
Tak, Syria stała się bezpieczną przystanią dla terrorystów, którzy walczą tam w sile co najmniej sześciu tysięcy. Dominują wśród nich Czeczeńcy, Pakistańczycy, Egipcjanie, ale również obywatele państw europejskich, np. Belgowie i Holendrzy. Są lepiej uzbrojeni niż inni rebelianci – mają możnych sponsorów z krajów Zatoki Perskiej. Cywilni Syryjczycy często ich popierają, bo mogą liczyć na opiekę, chleb i inne artykuły pierwszej potrzeby, których często brakuje na kontrolowanych przez umiarkowanych rebeliantów terenach.
Na swoich terytoriach wprowadzają prawo szariatu. Zmuszają kobiety do zasłaniania twarzy, prześladują liberalnych opozycjonistów, prowadzą sądy szariackie, gdzie zapadają bardzo surowe wyroki, łącznie z karą śmierci. Na YouTube można znaleźć sporo filmików z egzekucji – skazanym najczęściej obcina się głowy.
Przez taką właśnie postawę sami wykluczymy się też ze struktur Organizacji Narodów Zjednoczonych, a nawet NATO. Powinno nam szczególnie zależeć na tym, żeby nasza obecność tam była zauważalna, żebyśmy w społeczności międzynarodowej byli postrzegani jako wiarygodny i silny partner.