Często pada argument, że gdyby nie wybuch wojny to Polska stałaby się potęgą. Ziemowit Szczerek postanowił się przyjrzeć tym przypuszczeniom i je zrealizować zmieniając trochę bieg historii. W 1939 roku Polska dosyć szybko wygrywa wojnę. Rzeczpospolita kwitnie i rozwija się polski przemysł. Produkujemy własne samochody marki Radwan, pracujemy nad silnikami odrzutowymi. Do tego stoimy na czele koalicji państw między morzami: Bałtyckim a Czarnym.
Spodziewałem się więcej o wojnie, tymczasem dosyć szybko się pan z nią rozprawia.
Tak, u mnie wojna trwa dość krótko. W wielkim skrócie: Polsce pomagają Francuzi i Brytyjczycy – i w efekcie polskie wojska wchodzą do Berlina. Hitler ginie. Niemcy zostają podzielone. Tylko, że z jedną małą różnicą, bo z grubsza te tereny, które w rzeczywistej historii okupował ZSRR - zajęli Polacy.
Pana zdaniem Polska rzeczywiście miała szanse wygrać wojnę?
Nie jestem do końca przekonany, czy z takim planem wojennym byłaby w stanie wygrać. W książce wytknąłem zresztą szereg błędów w planach obronnych. Dowódcy zamiast skupiać się na naturalnych barierach typu rzeki skupili się na granicach państwa. To ułatwiło Niemcom atak. Jednak trzeba pamiętać o tym, że dowódcy nie byli pewni co do zamiarów Hitlera. Mogli uznać, że chce tylko zająć pewne tereny, a nie podbić cały kraj. Ale to szybkie zwycięstwo Aliantów nad Hitlerem jest mojej książce wyłącznie pewnym założeniem: chciałem po prostu stworzyć sytuację, w której Polska mogłaby realizować swoje międzywojenne plany – bo o tym jest ta książka: w końcu prawie każdy tekst o międzywojniu kończy się stwierdzeniem, że takie czy inne ambitne plany przerwał wybuch wojny. No więc u mnie nie przerwał.
Pańska książka to kontynuacja tych marzeń?
Tak. To książka o Polsce, która staje się tym, czym marzyła, że się stanie: pogromcą Niemiec, potęgą europejską, rozwijającą swoją infrastrukturę, przemysł, gospodarkę, uprawiającą kolonializm. Chciałem wyobrazić sobie warunki, w których Polska mogłaby spełniać swoje marzenia o sobie samej. I, żeby nie było za wesoło, zastanowić się, czy naprawdę dałoby się te wszystkie marzenia spełnić. A co do samej wojny, myślę, że nawet gdyby Francuzi faktycznie zaatakowali Niemców we wrześniu 1939 roku, to wcale nie musiałoby się skończyć wielkim zwycięstwem. Raczej wymuszonym pokojem zawartym po męczącej wojnie, w wyniku którego Hitler mógłby pozostać przy władzy. Ale to inna historia.
Polscy dowódcy myśleli, że Hitler chciał zająć tylko Korytarz i dlatego bronili granic, a nie schronili się za naturalne bariery, czyli rzeki?
Korytarz, Śląsk, część Wielkopolski. Polscy dowódcy bali się zaryzykować utratę tych terenów. Proszę pamiętać, że Niemcy prowadzili mocno roszczeniową politykę i do tej pory wiele im uchodziło na sucho. Zaanektowali Austrię, a później Czechosłowację. Polacy obawiali się, że podobnie będzie z naszym krajem – zajmą ważne tereny i zatrzymają wojska. A taki, na przykład, korytarz gdański był ważnym źródłem dochodów dla II RP.
Dlaczego?
Polska międzywojenna była ubogim państwem, i sporo zarabiała na korytarzu. Mało, kto o tym wspomina, ale Niemcy płacili spore cła na produkty, które przewożono przez tereny Polski. To był jeszcze jeden powód, dla którego Polacy nie chcieli pozbywać się korytarza – bez wpływów z niego polski budżet mógłby się po prostu zawalić, tak bardzo był wątły.
Rozumiem, że przed napisaniem książki dogłębnie pan zbadał historię regionu?
Musiałem, inaczej nie mógłbym poprowadzić swojej narracji. Oczywiście wszystko to, co wydarzyło się po wojnie jest moim gdybaniem, ale wszystko to ma oparcie w przedwojennych planach i opisanych wizjach i jest, według mnie, logicznym rozwinięciem tych wizji.
W jaki sposób pan tego dokonał?
Zbadałem wiele źródeł. Najciekawszym dla mnie źródłem były przedwojenne gazety. Im dłużej nad nimi siedziałem, tym bardziej czułem klimat tamtej epoki, jej codzienności, perspektywy, z jakiej Polacy z międzywojnia patrzyli na świat, swoje życia, swój kraj. Prasa była wtedy mocno spolaryzowana. Gazety albo były wazeliniarskie, albo mocno antyrządowe. Jednak można było z nich wyciągnąć wiele ciekawych rzeczy. Dzięki temu byłem w stanie poprowadzić swoją książkę w taki, a nie inny sposób.
Opisane w książce samochody marki „Radwan” to pański wymysł?
Nie. Ten samochód został naprawdę zaprojektowany przez inżyniera Pragłowskiego jako samochód dla mas. Jednak nie wszedł do produkcji masowej. Miała to być polska odpowiedź na niemieckiego Volkswagena czy amerykańskiego Forda T. Miał być tanim samochodem dla mas. Być może, gdyby historia potoczyła się inaczej - wyjechałby na drogi. Ja założyłem, że Radwan stał się najpopularniejszym samochodem w kraju.
Udało się panu zrealizować wszystkie plany II RP?
Do ich realizacji były potrzebne fundusze państw zachodnich. Polska była ubogim państwem i sama nie miała szans sfinansować swoich planów. Naszą potęgę mogliśmy budować wyłącznie na kredyt, a o takich wielkich, nisko oprocentowanych kredytach z Zachodu marzyli polscy politycy. W przedwojennej Polsce istniało mnóstwo ambitnych planów, ale nie było na nie pieniędzy. Sam Stefan Starzyński, choć za jego czasów zaplanowano szeroko rozgałęzioną sieć warszawskiego metra, to przyznawał, że nie bardzo wiadomo, kiedy ono powstanie, co oznaczało pewnie, że na św. Nigdy. Co ciekawe, im mniejsze szanse na realizację jakiegoś planu istniały, tym większy rozmach taki plan przybierał.
Może pan podać przykład?
Np. największy postulowany zasięg terytorialny Polska miała podczas okupacji hitlerowskiej, kiedy to w podziemnych publikacjach snuto wizje opierania wschodnich granic Polski na „bramie smoleńskiej” i rozbierano, na przykład, Rumunię. Tak więc, wracając do pana pytania, musiałem stworzyć sztuczne warunki, które dałyby Polsce możliwość zrealizowania tych celów.
A także do stworzenia Międzymorza, który wydaje się być utopijną ideą wielu naszych rodaków...
Z jednej strony tak. Sam w swojej książce wytknąłem różne problemy związane z powstaniem takiej formacji w tamtych warunkach. Niemniej jednak koncepcja Międzymorza pojawia się dosyć często i jest bardzo stara - sięga jeszcze do XIX wieku, a niektórzy upatrują jej źródeł w jagiellońskiej Europie. De facto o „Międzymorzu” pisał między innymi ceniony amerykański politolog George Friedman, założyciel agencji Stratfor, który w książce „Świat za 100 lat” przedstawił wizję polskiej hegemonii w Europie Środkowej, i to sfinansowanej przez USA, Polska bowiem w tej wizji miałaby chronić Zachód przed Rosją i równoważyć wpływy coraz bardziej asertywnych Niemiec. Tak więc nie jest to pomysł wzięty z sufitu – po prostu przeniosłem ten pomysł do początku lat 40-tych XX wieku.
Rozumiem, że z pewnymi zmianami?
W nowej sytuacji geopolitycznej Zachodowi mogło zależeć na pilnowaniu Rosji i Niemiec, a tylko wzmocniona Polska miała do tego odpowiednie położenie i warunki. Nie zapominajmy także o tym, że jednym z podstawowych założeń polityki zewnętrznej Wielkiej Brytanii w Europie jest znalezienie równowagi dla kontynentalnej potęgi Francji. Do tej pory taką potęgą były Niemcy, ale w nowej rzeczywistości aż się prosiło, żeby przenieść tę rolę na Polskę. Europa Środkowa to jednak region nadal niepewny, nieokrzepły.
Poda pan jakieś przykłady?
Weźmy taką Macedonię - Macedończycy zależnie od tego, kogo wybiorą, taką będą mieli historię. Konserwatyści twierdzą, że pochodzą od Aleksandra Macedońskiego i starożytnych Macedończyków, socjaldemokraci – że ich historia zaczęła się w VI wieku, gdy na terenach Macedonii pojawili się Polacy. Muzułmanie z Sandżaku dopiero niedawno odkryli, że są Bośniakami. Rusini z Ukrainy, Słowacji i Polski spóźnili się na wielkie rozdawanie tożsamości i państw narodowych na przełomie XIX i XX wieku i dopiero teraz próbują nadrobić zaległości. Itd., itp. Wiele państw wciąż szuka swojej tożsamości.
Polska zdaje się ją odnalazła.
Tak, ale dopiero w ostatnich czasach. Przedwojenna Rzeczpospolita nie była państwem złożonym z samych Polaków. A nawet ci posługujący się dialektami języka polskiego nie zawsze zdawali sobie sprawę z polskiej tożsamości, nie wspominając o wielu posługujących się dialektami ruskimi. Na przykład – słynnych „tutejszych” na wschodnich kresach. Poza tym w Polsce były bardzo mocne mniejszości narodowe, na czele z bardzo mocno uświadomionymi tożsamościowo Ukraińcami (Ukrainie zresztą poświęciłem swoją poprzednią książkę, „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian”), czy mniejszością żydowską.
A co robiono z tymi mniejszościami?
W pierwszych latach istnienia II RP próbowano te mniejszości nie tyle spolonizować, co „urzeczpospolicić”. Jednak po śmierci Piłsudskiego Sanacja skupiła się na prostackim narzucaniu im polskiej tożsamości narodowej. Żydów chciano się z Polski po prostu pozbyć, domagając się od nich, by wyemigrowali, w gruncie rzeczy wsio rawno, gdzie, byle dalej. Dopiero w ostatnim półwieczu powstały warunki, które umożliwiły utrwalenie naszej narodowości.
A jak było wcześniej z polską tożsamością narodową?
Weźmy taką Białoruś. Choć zabrzmi to absurdalnie, to wyraźna i masowa odrębność od Rosji zaistniała wśród Białorusinów nie w wyniku działania narodowej opozycji odwołującej się do dziejów Wielkiego Księstwa Litewskiego, tylko przez fakt istnienia przez prawie 20 ostatnich lat bardzo specyficznej, łukaszenkowskiej rzeczywistości politycznej, z którą wielu Białorusinów się utożsamia, a przynajmniej utożsamiało. Dopiero uczestniczenie w polskiej rzeczywistości politycznej również z wielu uczyniła Polaków. Proces ten tak naprawdę zakończył się dopiero w PRL-u, wystarczy poczytać „Konopielkę”, żeby wiedzieć o co chodzi.
A o co chodzi?
Również wśród ludzi uważanych za Polaków, którzy w międzywojniu żyli poza granicami Polski nie było specjalnego poczucia narodowego. Postulowano na przykład, by do Polski przyłączono Prusy Wschodnie, argumentując, między innymi, tym, że zamieszkujący je Mazurzy to rdzenni Polacy. Tymczasem Melchior Wańkowicz przeżył wielki szok, kiedy pływając po Mazurach kajakiem dowiadywał się od lokalnych mieszkańców, że nie są żadnymi Polakami, a porządnymi Niemcami, tyle, że mówiącymi po mazursku – broń Boże, nie po polsku. Bywali też zresztą ci Mazurzy zdziwieni, że Wańkowicz przemawia do nich po mazursku właśnie, choć ten mówił po prostu po polsku. Nie mieli, po prostu, pojęcia, że Mazur jest w stanie zrozumieć język polski.
Czyli, na przykład, Gdańsk się nie należał Polsce?
W Gdańsku Polacy byli świadomi swojej polskości, ale było ich tam bardzo niewielu. Było to to generalnie bardzo antypolsko nastawione miasto. Polacy w II RP zdawali sobie z tego sprawę. Głoszono, owszem, hasła przyłączenia Gdańska do Polski, ale motywowano to głównie względami historycznymi i potrzebą strategiczną, ignorując gdańską strukturę etniczną. Co ciekawe, Wilno i Zaolzie przyłączono do Polski właśnie ze względu na ich etniczną strukturę. Z konsekwencją było wtedy raczej kiepsko.
Wszystko zmieniło się przez wojnę i Związek Sowiecki. A teraz załóżmy, że to Niemcy wygrali wojnę, co by się stało?
Kraków stał się głównym miastem okupowanych polskich ziem i miał być jednym z najważniejszych niemieckich miast na podbitym wschodzie. Niemcy mieli duże plany związane z dawną stolicą Polski. Planowano zachować Rynek, a nawet jego „ramki”, czyli Planty, ale planowano olbrzymią przebudowę tego miasta. Dębniki miały się stać gigantyczną dzielnicą, w której stanąć miały budynki urzędów itp. Zresztą Niemcy już w czasie wojny zaczęli rozbudowywać Kraków, by wspomnieć choćby o częściach zabudowy Krowodrzy. Co do samej Warszawy, to jej rola miała zostać zmarginalizowana. Planowano ją zmienić w sympatyczne, lecz małe niemieckie kresowe miasteczko.