Mało kto wie, że kiedy słyszymy o wpadkach stołecznego ratusza i kolejnych kłopotach Hanny Gronkiewicz-Waltz, nierozerwanie łączy się z nimi nazwisko Jarosława Jóźwiaka. To on próbuje wytłumaczyć i rozwiązać problem – jest człowiekiem od gaszenia pożarów wznieconych przez urzędników. Niedawno został szefem Centrum Komunikacji Społecznej, aby poprawić wizerunek miasta przed referendum w sprawie odwołania prezydent Warszawy.
Pan chyba bardzo lubi swoją pracę. Mam wrażenie, że jest pan tytanem pracy?
Jarosław Jóźwiak: Fakt, trochę tak jest. Ale dla ludzi, którzy przyszli do samorządu z organizacji pozarządowych, gdzie trzeba godzić swoją aktywność obywatelską z pracą zawodową czy studiami, to normalne. To są tacy trochę zakręceni ludzie, którzy pracują tak naprawdę 24 godziny na dobę, ale nie myślałem że tak będzie również w samorządzie. Ta praca jest dla mnie pewnym wyzwaniem i traktuje ją jako coś fajnego i cieszę się, że dzięki niej mogę zmieniać tą rzeczywistość, która mnie otacza.
Jest pan bardziej urzędnikiem czy bardziej politykiem?
Stanowczo urzędnikiem. Chcąc nie chcąc, jeśli pracuje się w urzędzie, trzeba się odciąć od jakichś swoich poglądów politycznych, muszę się spotkać z każdym. Dzisiaj rozmawia pan z ludźmi, którzy stali pod krzyżem – bo z takimi też rozmawiałem, a jutro rozmawia pan z tymi, którzy blokują eksmisje. Musi pan być otwarty na dialog z każdym. I mam nadzieję, że jakoś sobie z tym radziłem.
Czytając informacje prasowe, w których pojawia się pana nazwisko, można odnieść wrażenie, że pan w Ratuszu jest/był człowiekiem od gaszenia pożarów. Tutaj też jest jakiś pożar do gaszenia?
Tym razem nie. Fakt, że rzeczywiście było tak, że zawsze zajmowałem się wszystkimi sprawami trudnymi, dla nikogo innego nie zastrzeżonymi. I powódź, i kwestie smoleńskie. Człowiek musi podejmować nowe wyzwania. Kiedy jest takie pozytywne zamieszanie, kiedy człowiek podejmuje nowe wyzwanie, jest też nowa energia.
Obowiązki w CKS-ie to jakiś kolejny etap mojego rozwoju, gdzie będę zajmował się czymś nowym, czymś, co trochę już poznałem, stojąc z boku. Teraz z nową energią zaangażuję się w te projekty, które w tej chwili przygotowujemy: budżet obywatelski, inicjatywa lokalna. Jeszcze wczoraj, w tej salce, rozmawialiśmy o tym, w jaki sposób włączyć mieszkańców do badań, żeby nie robić tylko i wyłącznie Barometru Warszawskiego, który jest takim klasycznym badaniem, ale wesprzeć to badaniami ankietowymi, które uzupełniałyby tą naszą wiedzę o potrzebach warszawiaków.
Który z problemów jest najważniejszy? Które pójdzie na pierwszy ogień?
Jestem tutaj jeszcze tylko jedną nogą, ale pewnie będę tu za chwile już na stałe. Dzisiaj głównie skupiam się już na pracy w Centrum, aczkolwiek nadal zajmuję się swoimi poprzednimi obowiązkami. Dziś największym wyzwaniem jest niewątpliwie przygotowania do wdrożenia budżetu obywatelskiego.
Mówiliśmy o tych pożarach. Na ile to one wynikają ze zdarzeń losowych, a na ile to jest wina pańskich koleżanek i kolegów z szeroko pojętych władz miasta, z Ratusza, ze spółek miejskich?
Wie pan, to jest tak, że miasto Warszawa jest tak specyficznym, gigantycznym mechanizmem, że trudno, żeby w nim co chwila coś się nie psuło. Nawet jak ma pan nowy samochód i pan o niego dba, to i tak się zdarza, że coś się zepsuje czy złapie pan gumę. Podobnie jest w mieście. Ze względu na jego masę, wielkość, są potrzebni tacy ludzie, którzy czasami działają trochę przekrojowo, i którzy pomagają to miasto usprawniać.
Często było tak że w pewne tematy, w których był jakiś problem trzeba było wejść z boku, żeby pomóc je ustawić. Potem to już szło samo. Tak widziałem swoją rolę. Są takie sytuacje losowe, które spadają na nas z góry, typu powódź, gdzie musimy sobie poradzić, bo to jest wyzwanie dla całego miasta i dla jego wszystkich instytucji, musimy pracować jak zgrana drużyna bo od tego zależy bezpieczeństwo miasta.
A są takie wyzwania, które wynikają z powodu braku komunikacji. W tej chwili widać to doskonale, bo od kilku tygodni mam nowy model komunikowania się na zewnątrz. Zbieramy informacje ze wszystkich jednostek centralnie, opracowujemy je i podajemy zintegrowanego komunikatu. I to przynosi swoje efekty.
Wcześniej funkcjonował system w pełni zdecentralizowany, gdzie każda jednostka prowadziła własną politykę informacyjną, a to wywoływało chaos. Nazywam to trochę komunikacją przez różne kilkuliterowe skróty. Na przykład otwarcie ulicy Górczewskiej, oddzielny komunikat chciał wysyłać ZTM, oddzielnie ZDM, dotyczący organizacji ruchu, oddzielnie chciał informować ZMiD o samej inwestycji. Pomyśleliśmy, że może my zbierzemy tę całą wiedzę i podajmy jako jeden komunikat – miasta.
Czy koordynacja działań miasta po Smoleńsku, kiedy zajmował się pan zorganizowaniem uroczystości i pogrzebów, było najtrudniejszym zadaniem? Nie tylko od strony organizacyjnej, ale też psychicznej?
Niewątpliwie tak. Gdyby mi dzisiaj ktoś powiedział, że mamy zorganizować to wszystko jeszcze raz i że za dwa tygodnie ma się to wszystko odbyć, przygotować wielotysięczną mszę na Placu Piłsudskiego, przerobić Torwar na kaplicę i inne rzeczy, to stwierdziłbym, że to jest awykonalne.
Aczkolwiek atmosfera, która wtedy się wytworzyła pośród tych wszystkich, którzy się wtedy zaangażowali była taka, że wszystko się dało zrobić. Po raz pierwszy widziałem taki poziom współpracy na każdym szczeblu. Do kogo by się nie zadzwoniło, do jakiejkolwiek instytucji, wszystko się dawało załatwić od ręki i wszyscy podchodzili do tego życzliwie.
Z jednej strony to było bardzo trudne osobiście, szczególnie, że byłem zaangażowany w przygotowaniu warszawskiej części obchodów rocznicy zbrodni katyńskiej pod Grobem Nieznanego Żołnierza. Przed wyjazdem rozmawialiśmy z Andrzejem Przewoźnikiem o szczegółach uroczystości, byłem w zespole, który je przygotowywał. Zresztą, ja miałem tam wielu kolegów i przyjaciół, więc w pierwszej chwili to w ogóle do mnie nie trafiło, że ten samolot mógł spaść, że ci wszyscy ludzie nie żyją, a potem wyszedłem z domu i powiedziałem: "Jedziemy do sztabu" i tak naprawdę przez kolejne dwa tygodnie już nie wracałem do domu.
Skończył się ostatni smoleński pogrzeb i wyjechałem na dwutygodniowy urlop, wróciłem i zaczęła się powódź. To w ogóle był trudny rok, który do dzisiaj mocno wspominam. To wszystko, co wtedy przeżyliśmy, te wszystkie emocje połączyły osoby, który przy tym pracowały. Do dzisiaj jak mamy jakikolwiek problem, łapię za telefon, dzwonię i załatwiam różne sprawy dla miasta od ręki, bo się znamy osobiście. Niewątpliwie to było bardzo ciężkie i po jakimś czasie ja sobie zdałem sprawę, jak to też obciążało psychicznie. W pierwszych dniach to były niemal wyłącznie emocje, adrenalina, potem przyszedł czas na tą refleksję.
Jak przeżył pan przejście z organizacji pozarządowej do machiny urzędniczej?
Na pewno był w pierwszej chwili pełen szok. Miałem co prawda okazję pracować z miastem, wcześniej jako NGO składałem wnioski dotacyjne, jakieś komisje, inne rzeczy i sporą część ludzi znałem. Pamiętam, jak przyszedłem pierwszego dnia, zostałem napadnięty przez moich wszystkich naczelników. Każdy chciał żebym podjął milion decyzji, bo wtedy wszystkie, nawet najdrobniejsze decyzje, musiał podjąć dyrektor. Myślałem, że po pierwszym dniu zwariuję.
Wcześniej pracowałem z wolontariuszami, to nie byli pracownicy. To nie było tak, że można było coś nakazać, wolontariusza trzeba zmotywować i zachęcić, żeby pracował, nie można mu wydać polecenia służbowego. Trzeba być liderem. I powiedziałem, że ja też tego oczekuję od moich współpracowników: chcę byście byli samodzielni. Kiedy do mnie przychodzicie, nie przychodzicie po decyzje, ale przychodzicie z propozycjami, jak rozwiązać pewien problem, a te mniejsze problemy załatwiacie sami.
I najgorzej pamiętam swoje pierwsze przerażenie, jak dostałem na biurko stertę teczek do podpisu. Do dzisiaj to jest najbardziej traumatyczna rzecz w tej pracy. Niedawno na debacie o kulturze o tym mówiłem, że fajnie jest, że będąc w mieście można dokonywać realnie te zmiany, o które często jako organizacje pozarządowe walczymy. To, o co tam walczyliśmy, możemy tutaj realizować.
Niestety jest też tak, że ta praca to nie tylko idee i koncepcje ale i codzienna proza życia, czyli te wszystkie papiery, przetargi, umowy, faktury i obowiązki na koniec dnia na człowieka spadają i często niestety trzeba je zabrać do domu, ale jakoś z tym się pogodziłem.
Urzędnik jest często takim złym policjantem, który musi powiedzieć “no, sorry, nie da się”. Nawet przy maksimum dobrych chęci nie wszystko da się przeskoczyć – są procedury, braki budżetowe, itd. Czy kiedy pracował pan w sektorze pozarządowym, zdawał pan sobie sprawę, że to nie źli urzędnicy, tylko inaczej się po prostu nie da?
Zawsze tak jest, że stojąc trochę po określonej stronie barykady, przyjmuje się ten punkt widzenia. Pamiętam, jak organizuję pozarządowe żądaliśmy np. określonych zasad konkursów dotacyjnych czy programu współpracy.
Dzisiaj patrzę na to, jak się miasto zmieniło od tego czasu: mamy ustawę o pożytku publicznym i wolontariacie, mamy jasny tryb określania dotacji, strona społeczna, czyli organizacje pozarządowe są członkami komisji dotacyjnych, mamy komisje dialogu itp. 10 lat temu, ja sobie tego nie wyobrażałem, że może się to tak zmienić. Rzeczywiście czasami pewnych rzeczy się nie da, bo są takie określone procedury.
Ale czasami trzeba usiąść i nad zmianą tych procedur wspólnie się zastanowić. Pamiętam dyskusję po otwarciu zrewitalizowanego Krakowskiego Przedmieścia: wszyscy się zachwycili, jak ono pięknie wygląda i nagle zaczęły nam wykwitać takie pół-dzikie ogródki sezonowe. Pojawił się nagle jakiś kebab, przy którym rozrzucono taką zieloną, postrzępioną wykładzinę, plastikowe, straszne meble i parasole jednej dużej kampanii napojów.
Załamałem się, że przestrzeń, którą udało się fajnie zrewitalizować, nagle w ten sposób zginie zalana tandetą. I znów okazało się że przepisy nas blokują, by z tym walczyć. Ale znaleźliśmy sposób. Stworzyliśmy zasady dotyczące tzw. estetyzacji Traktu Królewskiego, przygotowaliśmy zarządzenie prezydenta, sposób jak to zarządzenie wprowadzić, jak je skierować nie do tych firm, ale do zarządców dróg i terenów. I tak powstał kodeks dobrych praktyk, co gdzie i jak wolno. Dzisiaj, kiedy idzie pan Krakowskim Przedmieściem, widzi pan jak jest pięknie
Pamiętam też, że straszne gromy spadły na mnie za to, bo oczywiście pojawili się niezadowoleni: a dlaczego nie może być reklam na parasolach, a tylko na falbanie?, a dlaczego mają być tylko pastelowe barwy, a tu może bardziej by kolorowo?, a dlaczego krzewy mają mieć tylko metr wysokości? itd. Dzisiaj wszyscy widzą, że to funkcjonuje. Ale pierwszy odruch był taki, że przegraliśmy Krakowskie Przedmieście, bo pojawiają się takie paskudztwa. Czasami jak się nie da czegoś zrobić z jednej strony, można znaleźć drogę z drugiej strony.
Podobnie było z Kartą Warszawiaka, nad którą teraz pracujemy. Też, wcześniej się okazało, że się jej nie da zrobić z powodu potencjalnej dyskryminacji, ale wymyśliliśmy jak rozwiązać ten problem.
Rozwiązanie udało nam się też wprowadzić w żłobkach czy przedszkolach, gdzie rodzice, którzy płacą podatki w Warszawie mają do nich łatwiejszy dostęp. Jak płacisz podatki w Warszawie, dostajesz dodatkowe punkty na rekrutacji. I w ten sposób udało się znaleźć rozwiązanie, które też się wydawało nie do znalezienia. Dzięki temu w Warszawie nagle pojawiło się 20 tysięcy podatników.
Często, mając taką szkołę organizacji pozarządowych, gdzie „trzeba było zawsze sobie jakoś poradzić i znaleźć jakieś rozwiązanie”, bardzo się przydaje w urzędzie. Osoby, które przyszły do urzędu z organizacji mają trochę bardziej otwarte myślenie. Ludzie sami z siebie też potrzebują innowacji w działaniu. Tylko nie zawsze w takich strukturach typu urząd ktoś chce się wychylać i chce tę innowację robić. Ale jest mnóstwo fajnych dyrektorów, z którymi naprawdę fajnie się pracuje, kiedy wymyślamy wspólnie takie rzeczy.
Zajmuje się pan wyłącznie bieżącymi kwestiami, czy bierze pan również udział w budowaniu planu na lata, wizji Warszawy w 2020?
Od lat takie plany były, trzeba je tylko aktualizować. Jest strategia rozwoju Warszawy, która jest ciągle aktualna. W tej chwili przygotowujemy się do aktualizacji i będziemy chcieli włączyć aktywnie w ten proces mieszkańców. Te starsze są wymyślone przez samych urzędników, jak właśnie strategia rozwoju Warszawy, te nowsze, jak strategia społeczna, czy program rozwoju kultury, były wymyślane przez urzędników w dialogu z organizacjami pozarządowymi, ze stroną społeczną. To też jest ten nowy kierunek, który udało się nadać.
Tak naprawdę każdy z nas, pracując w urzędzie na różnych szczeblach ma wpływ na to, jak się kształtują te polityki miejskie. Jest prezydent, są wiceprezydenci, którzy nadają ogólny kierunek, natomiast zawsze trzeba pamiętać, że tą sferą wykonawczą są dyrektorzy, naczelnicy i tak dalej w dół. Wszyscy jesteśmy częścią w tej dużej maszyny, która działa po to, by stale poprawiać jakość życia w mieście.
A wracając do wspomnianych pożarów, to oprócz tego miałem też taką normalną merytoryczną pracę urzędniczą. Podlegały mi cztery wydziały, z którymi pracowałem i też mogę się pochwalić pewnymi dokonaniami. Z jednej strony wydział kontaktów z radą miasta i dzielnicami - w ustawie warszawskiej zgubiono to, kto nadzoruje dzielnice, czy wojewoda czy miasto, ale udało wypracować wyrokami sądu rozwiązanie, a potem stworzyliśmy cały system kontroli uchwał.
Poza tym udało się stworzyć rejestr umów – dzisiaj jesteśmy najbardziej otwartym i transparentnym samorządem, który publikuje wszystkie umowy wszystkich tysięcy jednostek miejskich w Biuletynie Informacji Publicznej.
Podlegała mi cała strefa działań zagranicznych, gdzie dzisiaj Warszawa jest liderem w Europie. Udało się doprowadzić do tego, że po 6 latach szefujemy organizacji Eurocities. To najpotężniejsza organizacja lobbingowa miast, która jest partnerem dla komisarzy europejskich, ma wpływ na współtworzenie europejskich polityk. Dzisiaj Pani Prezydent stoi na czele tej organizacji i to jest szczególny moment, w którym trwa dyskusja o kolejnej perspektywie budżetowej UE.
Na dyskusjach w Brukseli z komisarzem Hahnem o jednym procencie z funduszu spójności bezpośrednio dla miast to Prezydent Warszawy zabiera głos w imieniu ponad 140 miast Europy. Po raz pierwszy w organizacji, którą założyły miasta Europy Zachodniej szefuje miasto z Europy Środkowo-Wschodniej. Warszawa weszła do zarządu, potem konsekwentnie: była sekretarzem, wiceprzewodniczącym, a teraz przewodniczącym. Pokazaliśmy, że możemy być wiarygodnym partnerem dla miast z krajów zachodnich. I to też jest sukces, osiągnięty ciężką pracą!
Kolejny przykład. Rząd wymyślił Partnerstwo Wschodnie i wpisał je w jeden z priorytetów Unii Europejskiej, a my w mieście realizowaliśmy je już w praktyce od kilku lat. Mamy taki program stażowy dla miast ukraińskich czy gruzińskich, które zapraszamy do nas i tak jak my kiedyś uczyliśmy się od naszych kolegów z Berlina - funkcjonowania instytucji demokratycznych, jakie powinny być procedury w różnych sferach działalności miasta - tak dzisiaj z tymi procedurami, rozwiązaniami jedziemy na Wschód.
Przenosimy pałeczkę w tej sztafecie, tak, jak uczono nas w latach 80. i 90., w okresie przełomu, tak my teraz uczymy naszych kolegów ze Wschodu. Pomysł na Partnerstwo Wschodnie po części zrodził się w gronie miast i Warszawa była jednym z liderów. I to też jest jakiś drobny sukces, że dzisiaj to partnerstwo jest polityką nie tylko krajową, ale i europejską.
To skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? 220 tysięcy podpisów to jest sygnał. Może nie do końca obiektywny, ale wyraźny.
Mogę opowiedzieć jak to wygląda z mojej perspektywy. Dzisiaj, widząc jak wszedłem w wir pracy, w pewnym momencie tak mocno zająłem się merytoryczną strona działalności, że zaniedbałem Facebooka, zaniedbałem komunikację czyli pokazywanie tego, o czym przez ostatnie kilkanaście minut rozmawialiśmy. I to jest chyba największy problem tej sytuacji w mieście – za mało mówiliśmy o tym, co się w mieście zmienia.
Ale dzisiaj, między innymi dzięki centralnej bazie informacji, dzięki większej aktywności w mediach społecznościowych można mówić o mieście i mówić w jego różnych aspektach, nie tylko o dużych inwestycjach, które się dzieją, ale o różnych mniejszych, bo tak naprawdę to miasto zmienia się codziennie w tysiącach różnych drobnych rzeczy. Zresztą dziś komunikacja jest już tak naprawdę w dwie strony – jest to dialog.
Mam nadzieje że narzędzia takie mapa inwestycji, która pokazuje aktywność miasta w dziedzinie wszelkich inwestycji i tych dużych i tych małych czy przygotowywane do uruchomienia Centrum Komunikacji z Mieszkańcami pomoże dostrzec ile w mieście się zmienia i traktuję to jako jedno ze swoich wyzwań.
No właśnie, pana eksperyment z Facebookiem chyba okazał się sukcesem, bo pani prezydent wróciła na Twittera?
Pokażę panu jedną rzecz, którą z Marcinem Wojdatem - sekretarzem miasta pokazaliśmy naszym dyrektorom, co zrobiło bardzo duże wrażenie. (Jóźwiak pokazuje zestawienie zdjęć z konklawe w 2005 i 2013 roku). Na przykładzie tego wytłumaczyliśmy, jak się zmienił świat. Chcieliśmy udowodnić, że urząd też jest w stanie się zmieniać, tylko nie jest w stanie się zmieniać tak szybko, jak zmienia się świat.
O ile jeszcze w 2003-2005, czy jeszcze wcześniej, mogliśmy mieć jednego dziennikarza, rodziły się telewizje newsowe, były trzy redakcje, które jeździły z kamerą, nagrywały do puszki i dawały to dopiero w wieczornym wydaniu, tak dzisiaj, dziennikarzem może być prawie każdy, kto ma portal społecznościowy, kto wrzuca swoje komentarze, zdjęcia, przemyślenia i inne rzeczy.
I my, jako urząd też musimy się nauczyć być aktywni w mediach społecznościowych i aktywnie brać udział w tej wymianie myśli i idei. Dlatego, że my też musimy nadążyć za światem. Trochę nam ten świat ucieka, administracja zawsze zmienia się wolniej, ale nie znaczy że mamy się poddać i to jest pewien cel, który wytłumaczyliśmy na podstawie tego zdjęcia. Musimy być bardziej otwarci, bo czasy, kiedy decyzje zapadały tylko gabinetach przeminęły.
Oczywiście nadal musi być ktoś, kto je podejmuje – nie jestem za rozmontowaniem demokratycznych struktur, ale o tych decyzjach trzeba umieć komunikować a wcześniej trzeba umieć skonsultować i nie trzeba się tego nie bać. Za przykład może tu posłużyć eksperymentu z budżetem obywatelskim w Domu Kultury Śródmieście, który pokazał że jeżeli odpowiednio wyedukuje się tych, którzy biorą udział w tym procesie, to obywatele praktycznie tak samo podzielili ten budżet, jak dzielili go wcześniej urzędnicy. Odstępstwa wyniosły kilka procent.
Trzeba pokazać cały ten proces, jak powstaje budżet, skąd się biorą pieniądze i że nie jest tak, że dzisiaj można mówić “chcemy tego, chcemy tamtego”. No to jeżeli chcemy to usiądźmy, zastanówmy się, bo może być to albo to, a nie da się mieć i jednego i drugiego. Są suwaczki, które możemy sobie poprzesuwać, ale zacznijmy rozmawiać z obywatelami, nie utrzymujmy, że my wiemy lepiej. Pokażmy, że my możemy razem wiedzieć i razem tą decyzję podjąć.
To też powiedziałem ostatnio na debacie o kulturze – proszę bardzo, jeśli uważacie, że mniej na teatry, więcej na NGO-sy albo mniej na NGO-sy a więcej na teatry, to usiądźmy i o tym rozmawiajmy. Proszę bardzo, to jest temat do dyskusji.
Kto będzie pilnował panią prezydent, żeby na Twitterze pisała, bo wiemy, że taka osoba jest zajęta i może się skończyć jak z przygodą premiera na Twitterze?
Mam nadzieję, że nie trzeba będzie. (otwierają się drzwi, wchodzi sekretarz Marcin Wojdat) Za chwilkę Marcin. To właśnie pan sekretarz, ten od zdjęcia.
Marcin Wojdat: Dzień dobry. Od jakiego zdjęcia?
J.J.: Pokazywałem panu zdjęcie, które pokazywaliśmy dyrektorom i opowiadaliśmy jak się czasy zmieniają, o mediach społecznościowych.
. M.W.: To prawda. Natomiast, muszę panu powiedzieć, bo chodzę po biurach... to jest taka skarbnica wiedzy, tam są bardzo mądrzy ludzie i po prostu trzeba ich zainspirować do tego, żeby ich wiedza była wykorzystywana. Dla mnie to jest niesamowite doświadczenie, że chodząc od biura do biura, od dzielnicy do dzielnicy mogę zdobywać tę ich wiedzę.
J.J.: ….kolega skarb odkrył. Okazało się, że mamy pracowników, którzy pracują od lat 60. bez przerwy w mieście.
M.W.: Wychodzę z założenia, że muszę słuchać ludzi, którzy są bardziej doświadczeni ode mnie. Ja jestem młodym urzędnikiem, pracuję tylko 7 lat. Ale oni mają wiedzę i ja muszę tą wiedzę od nich posiąść po to, żeby pomóc im w pracy. Dlatego poprosiłem kadry, żeby mi znalazły osobę, która pracuje najdłużej tutaj w urzędzie, bo chcę z nią porozmawiać. To nie przeszkadzam. Przyjdziesz do nas?
J.J.: Jasne, zaraz będę. Dobrze, czyli wracając do Twittera: wszyscy to rozumiemy i mam nadzieję, że Pani Prezydent też zrozumiała, jaka jest w dzisiejszych czasach rola mediów społecznościowych i mam nadzieję, że go już nie będzie zaniedbywała.
Czego pan nie lubi w Warszawie? Jakiejś cechy, rzeczy, miejsca, obiektów? Co, gdyby pan mógł, zmieniłby pan w stolicy?
Jako, że pracuję w urzędzie, trochę mi trudno mówić o rzeczach, których nie lubię lub które bym zmienił, bo po prostu jestem współodpowiedzialny za ich zmienianie. Na przykład taką przestrzenią było Podzamcze, za które też mocno dostałem po plecach, ale udało się zebrać grupę zaangażowanych osób i zrobiliśmy fajną rzecz, która się nazywa Park Fontann. Nie lubiłem w mieście tego, że zawsze był problem kiedy widzi pan coś, co się zdarzyło w przestrzeni, typu – przepełniony kosz na śmieci, zbita latarnia i nie wie pan tak naprawdę do kogo zadzwonić, bo jak dzwoni pan do urzędu to słyszał „Nie, to w ZDM-ie”, „Nie, to w Zarządzie Terenów Publicznych”, „Nie, to urząd dzielnicy”.
A dzisiaj ja to sobie wyobrażam, powinien być taki jeden numer miejski, gdzie wszystko da się rozwiązać i nad tym projektem też pracujemy. Trochę trudno mi jest mówić, czego nie lubię w tej sferze miejskiej, bo jakby po to jestem, żeby po części to zmieniać i próbuję to zmieniać. Natomiast, na pewno jednego czego nie lubię, to zrzędzenia. To jest taki syndrom, który sam też przyznam, że się na niego łapałem.
Dopóki siedziałem tu, tylko w Warszawie, to narzekałem – tu wszystko u nas jest źle, najgorzej, źle zrobione. Ale, jak wyjechałem za granicę i zobaczyłem, że nawet u naszych zachodnich sąsiadów różne rzeczy, na przykład komunikacja: mają starsze i gorsze autobusy niż my. Narzekamy, że nasze nie są klimatyzowane i stare, ale jak pojechałem do Londynu i zobaczyłem słynne czerwone autobusy, to się wyleczyłem ze wszystkich kompleksów.
My tak narzekamy, że nasze miasto jest takie nieprzyjazne matkom z wózkami i osobom niepełnosprawnym, ale jak zobaczyłem jak wygląda Nowy Jork pod tym względem, to – podobnie jak w przypadku Londynu – wyleczyłem się z kompleksów po raz kolejny. My jesteśmy naprawdę dużo lepiej od nich przygotowani. I życzyłbym takiego optymistycznego podejścia, że u nas naprawdę nie jest tak źle, jak się opowiada, że naprawdę żyjemy w fajnym i przyjaznym mieście. Nie narzekajmy, tylko jeżeli mamy z czymś problem, to rozmawiajmy o tym i poprawiajmy to.
I nie idźmy do referendum.
(chwila milczenia) Hmm, powiem tak - idźmy do wyborów w normalnym terminie, w 2014 roku kiedy będziemy mieli realny wybór.