"Wszyscy parlamentarzyści, samorządowcy, (…) klęknęliśmy przed biskupami, kapłanami ojca, a w szczególności przed figurą umęczonego syna i bolesnej matki, by pokazać, że dla nas ważne są prawdy, którym hołduje Kościół katolicki" – mówił na rynku w Jarosławiu marszałek województwa podkarpackiego i polityk PiS Władysław Ortyl. Łatwo sobie wyobrazić oburzenie, gdyby podobne słowa wypowiedział marszałek z Małopolski czy Mazowsza. A na prowincji? Bez większego zainteresowania rozkwita przymierze duchownych z przedstawicielami władz, i to tego najwyższego szczebla.
Zawsze z mieszanymi uczuciami przysłuchuję się argumentom w dyskusji o rozdziale Kościoła od państwa: usuwaniu krzyży ze szkolnych klas i tym podobnych sprawach. Powód mam jeden: nawet gdyby laickość publicznych instytucji jeszcze raz zadekretować ustawowo (w teorii Konstytucja już to gwarantuje), nie wierzę, że takie działanie przyniesie ogólnopolski skutek. Może w Warszawie, Poznaniu, Krakowie czy Łodzi taką laickość da się wyegzekwować, ale na pewno nie na prowincji, choćby moim rodzinnym Podkarpaciu.
To nie kwestia prawa, a mentalności. Tego, jak silnie Kościół zakorzenił się w codziennym funkcjonowaniu instytucji i jaka jest wola obywateli, dla większości których warszawskie spory o krzyż czy o upolitycznienie księży są zupełnie abstrakcyjne.
Politycy potwierdzili cud
Kiedy we wtorek napisaliśmy o "cudzie w Jarosławiu" część komentujących zwróciła uwagę na wyjątkowe zaangażowanie polityków i lokalnych działaczy w tę, typowo kościelną przecież, sprawę. Chodzi m.in. o wypowiedź byłego senatora PiS, a obecnie marszałka województwa, który podczas zorganizowanej przez dominikanów uroczystości stwierdził, że wraz z parlamentarzystami "klęka przed biskupami". I o pisowskiego burmistrza Andrzeja Wyczawskiego, który odczytał "akt zawierzenia miasta i jej mieszkańców opiece Matki Bożej Bolesnej".
Fakt, z punktu widzenia mieszkańca stolicy taki alians polityki i Kościoła może wydawać się szokujący, tym bardziej, że w ogólnopolskich mediach każdy podobny przypadek wywołałby potężną dyskusję. Ale dla jarosławian i ich ziomków z Podkarpacia to, że marszałek klęka przed biskupem, to normalka. Tak jak normalką jest widok parlamentarzystów różnych partii w pierwszym rzędzie na uroczystości związanej z "cudem", który polega na tym, że z figury Matki Boskiej spadła korona. Gdyby ktoś powiedział słowo o laickości, patrzono by na niego jak na wariata.
Biskup wybitnym politykiem
Takich sytuacji, które nie zyskują rozgłosu, a które dobrze obrazują, co na prowincji znaczy rozdział Kościoła od państwa, można wyliczyć więcej. Weźmy choćby tegoroczne dożynki diecezji tarnowskiej, który odbyły się w parafii wspomnianego wyżej marszałka Ortyla z PiS. Podkarpacki biskup Edward Białogłowski wygłosił kazanie, w którym namawiał, by wziąć udział w wyborach uzupełniających do Senatu (to te, które wygrał Pupa z PiS), a chwilę potem wystąpił minister rolnictwa z PSL Stanisław Kalemba i wprost powiedział, że wybrałby Mariusza Kawę, czyli kandydata PO i PSL.
Pupa z innymi parlamentarzystami PiS, m.in. Markiem Kuchcińskim i Stanisławem Ożogiem, też wykorzystał Kościół w kampanii. W przeddzień głosowania mówił: "byliśmy w kościołach, po mszy rozdawaliśmy ulotki, gazetki. To były żywe spotkania, niewymuszone, ludzie ustawiali się w kolejkach". I znów: to, co gdzie indziej byłoby skandalem, tam przyjmowane jest jak konieczność – po prostu raz na jakiś czas, kiedy idą wybory, politycy zjawiają się w kościele i pod kościołem. Tak jest i już.
Zwieńczeniem tego wszystkiego są rzeszowskie układy biskupa-seniora Kazimierza Górnego (w styczniu tego roku przeszedł na emeryturę). W 2012 roku został on uznany przez magazyn "Vip Biznes i Styl" za… najbardziej wpływowego polityka. Jak mówił lokalnej "Gazecie Wyborczej" poseł Ruchu Palikota Dariusz Dziadzio, nie jest specjalną tajemnicą, że prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc (z SLD) swoje decyzje konsultował z biskupem na czwartkowych śniadaniach, a duchowny często rozmawiał o sprawach samorządu z radnymi, np. apelował do nich o poszerzenie miasta.
Prawo do ciemnogrodu
O relacje polityków z duchownymi zapytałem posła PiS Ożoga. Zdziwił się, że ktoś oskarża hierarchów o upolitycznienie. – Nie spotkałem jeszcze księdza, który byłby pozbawiony praw publicznych. Jakim prawem ktoś zabrania mu posiadania własnych poglądów i wypowiadania ich? Dobrze, że przynajmniej podkarpaccy księża nie dają zamknąć sobie ust – stwierdził.
– Aż mi skóra cierpnie, kiedy słyszę, że Podkarpacie to "ciemnogród". Jeśli chodzi o księży i ich prawo do wypowiadania się, to akurat mieszkańcy Podkarpacia są bardzo wyrozumiali. Ja to cenię, bo dlaczego niby mają być zmuszani do tego, by podążać w wytyczonym przez innych kierunku. Skoro inni tak bardzo są za wolnością, to niech pozwolą żyć na Podkarpaciu tak jak się żyje, czyli zgodnie z tradycją – dodał.
Pytanie, czy skoro tradycją jest sojusz tronu z ołtarzem, to czy powinniśmy przejść do porządku dziennego nad tym, że marszałek Podkarpacia klęczy przez biskupem?