Urszula Dudziak w tym roku kończy 70 lat. Wygląda na trzydzieści mniej, a energią pała jak 20-latka. Właśnie wydała kolejną płytę - "Wszystko gra". O to, skąd czerpie radość życia i siłę do pracy, królową polskiego jazzu pyta Anna Wittenberg.
Dziękuję, miewam się fantastycznie, rewelacyjnie się czuję! Im jestem dojrzalsza (czyli starsza), tym bardziej jestem radosna. Zdaję sobie sprawę z upływu czasu i dlatego tym bardziej staram się zawsze mieć dobre samopoczucie. Sprawdzam na sobie to, co kiedyś powiedziała mi Kasia, moja córka... znasz angielski?
Pewnie.
No więc Kasia powiedziała mi: what you pay attention to, grows.
Wzrasta w tobie to, do czego przykładasz wagę.
Pomyślałam: kurcze, coś musi w tym być. Jeśli się koncentrujesz na tym, że jesteś fajna, że jesteś atrakcyjna, że dostaniesz, co chcesz, tak właśnie się dzieje. Można się napędzać w różnych kierunkach. Ja się napędzam w tym dobrym.
To zostało z pobytu w Stanach?
Jak wyjechałam do Stanów, to byłam wcieleniem stereotypu polskiej dziewczyny z małego miasta: nieśmiała, zastraszona, pełna kompleksów. Tam zdałam sobie sprawę z tego, jak strasznie ważne jest dowiedzieć się, kim się jest naprawdę. Ja się dowiedziałam, że zawsze byłam pogodna.
Jak pani się odnajduje w kraju, gdzie narzekanie to sport narodowy?
Cały czas się z tym zderzam. Uważam, że należy nam się narodowa terapia. Tu jest mnóstwo zazdrości, zawiści, zupełnie niepotrzebnych cech. Amerykanie są o wiele bardziej optymistyczni. Oni, jak mają problem, to go rozwiązują, a my myślimy, że nie damy rady, tworzymy sobie przeszkody. Ale ja się dobrze tu czuję, bo wiem, że mam wiele do zrobienia.
Jak to?
Spójrz na ludzi w wieku siedemdziesięciu lat. Trochę inaczej się zachowują niż ja, prawda? Zresztą nie tylko oni, pięćdziesięcio-, a i czterdziestolatkowie także. Chcę dla nich coś zrobić, a mogę, bo wychodzę dla nich na scenę.
Taki przykład: miałam niedawno koncert na Kongresie Kobiet w Łodzi, kilkaset osób na sali. Ja dużo mówię podczas koncertów, nawet muzycy czasem trochę się buntują, bo nie mogą sobie pograć. Tam w Łodzi widzę te kobiety i mówię im: jesteście cudowne, piękne, seksowne, atrakcyjne.
Jak na wykładzie motywacyjnym.
Tak je podbudowuję, podbudowuję i na sam koniec mówię: jak wrócicie do domu po tym koncercie, to pierwsza rzecz: idziecie do łazienki, stajecie przed lustrem i mówicie kocham... I tu mi się coś przestawiło nagle w głowie.
Miało być „własne ciało”?
A wyszło „kocham... Urszulę Dudziak”. To było moje najlepsze wejście. Myśmy się śmiały z tego z całą publicznością.
Jaka relacja łączy panią z publicznością?
Ja podrywam publiczność. To jest dla mnie mężczyzna, który szalenie mi się podoba i muszę zrobić wszystko, żeby się we mnie zakochał.
I zakochuje się.
No, oczywiście! I potem jesteśmy idealną parą.
Gdzie ta publiczność była najlepsza?
Jeden koncert bardzo dobrze pamiętam, to był występ, który ustawił mnie na resztę życia. W '85 roku, przyjechałam tu po 13 latach nieobecności. Przywiozłam tutaj mojego guru, Bobby'ego McFerrina, żebyśmy zaśpiewali w Sali Kongresowej w duecie, bez zespołu.
Zgodził się bez problemów?
Bez. Od organizatorów Jazz Jamboree dostaliśmy co prawda zaproszenie z Michałem Urbaniakiem – nasze akcje stały wtedy w Polsce bardzo wysoko – on jednak nie chciał przyjechać. Nie wiedziałam, dlaczego, co się dzieje, a Urbaniak już zwyczajnie miał wtedy inne plany osobiste. Ja w zasadzie wahałam się, czy jechać, namówiła mnie siostra, która mówiła: co ty się tak trzymasz tego Michała. Skończyło się tak, że zamiast niego przyjechał Bobby.
Kiedy miała pani wyjść na scenę...
Cała sala wypełniona, miałam tak straszną tremę! Siostra głaskała mnie po głowie, a ja miałam non stop czarne łzy na policzkach i darłam się: nieeee, nieeee, ja się boję! Bobby był przerażony.
Zakładam, że katastrofy jednak nie było.
Niektórzy mówią, że ten występ był fantastyczny, ja tego nawet nie pamiętam. Za to pamiętam publiczność. Byłam wtedy makabrycznie pokiereszowana, myślałam, że sobie nie poradzę, bo rozstaliśmy się z Urbaniakiem i z dwójką małych dzieci zostałam sama. Ja, na Manhattanie, wokalistka jazzowa (puka się w czoło).
I ta publiczność przyjęła mnie jak mama, z otwartymi ramionami, kiedy stoję u progu domu, marnotrawna córka. Ludzie tak klaskali... W pewnym momencie trochę się wycofałam, bo Bobby śpiewał solo. Nagle ktoś z publiczności krzyknął: "Ula! Nie daj się!". Tego koncertu nie zapomnę do końca życia. Wtedy uwierzyłam, że mogę śpiewać.
Już sama.
Dokładnie. Później lubiłam koncertować w mniejszych miastach. Tak ze dwa lata temu śpiewałam w Nowym Sączu. Publiczność niesamowita, oni tak cudownie reagowali, cały czas domagali się bisów. Już na koniec nie wiedziałam, co mam śpiewać, to powiedziałam im swój wierszyk.
Wierszyk?
Bo ja piszę wiersze, takie dla dzieci. Jak sobie przypomnę, to ci powiem jeszcze.
Polacy umieją słuchać jazzu?
Tak, oczywiście. Zresztą, jak przychodzą na mój koncert, to wiedzą, czego się mogą spodziewać, znają te moje kociokwiki, jak to mówił tatuś (ileż to razy słyszałam: Uleńko, ty zaśpiewaj coś normalnie...).
A pani słucha jeszcze muzyki dla przyjemności?
No pewnie, kocham płyty! Kocham Ellę Fitzgerald, Franka Sinatrę, puszczam sobie Bjork. A jak nie nastawiam sobie żadnej płyty, to cichutko gra u mnie RMF Classic. Tylko że oni za dużo powtarzają. Bolero Ravela to można usłyszeć kilkanaście razy dziennie. No, sorry.
O, właśnie! Bolero Ravela też nagrałam! Inspirują mnie takie rzeczy. Bo tematem wywiadu ma być inspiracja?
Tematem wywiadu ma być pani.
Wiesz co, to miód na moje serce, bo ja jestem typem narcyza (śmiech). Kiedyś Magda Umer zaprosiła mnie na spotkanie w Pałacu Kultury. Miałyśmy sobie tam po prostu swobodnie gaworzyć. I Magda mi powiedziała potem: Ula, ty ciągle tylko mówisz o sobie. To zwróciło moją uwagę. Bo jak ja mówię, że jestem narcyzem, to mam do tego dystans, ale jak ktoś inny zwraca mi na to uwagę, to mnie zaskakuje. I myślę wtedy, że może powinnam przystopować.
Bloga w naTemat też pisze pani o sobie, ale nie pamiętam, żeby ktoś się skarżył. Pamiętam za to notkę o tym, że sąsiedzi donieśli na panią na policję.
Muszę ci powiedzieć, że ja jestem osobą kumatą, umiem się zachować w pewnych sytuacjach, jak mam coś do załatwienia, to jestem jak burza, jak wulkan. Ale w tym konkretnym przypadku odezwała się we mnie ta Urszulka z czasów komunistycznych, która się wszystkiego boi: i policji się boi, i przekroczyć granicę się boi, i wejść do sklepu się boi...
Jak się skończyła ta sprawa?
Zapłaciłam mandat, bo mnie nastraszyli, że pójdę do sądu. Pomyślałam: co ja się tu będę...
Była pani wcześniej w sądzie?
Jako ławnik. Jak się mieszka w Stanach na stałe to się dostaje wezwania co jakiś czas. To jest obywatelski obowiązek. Przez jakiś czas mnie to ciekawiło, jak to funkcjonuje. Sam fakt, że mój głos decyduje, czy ktoś będzie sądzony tak, czy tak, to było ciekawe doświadczenie. Do tego się trzeba naprawdę dobrze przygotować.
Pamięta pani jakąś konkretną sprawę?
Ja zawsze byłam proszona na takie małe, nieznaczące – pickpoketing, drobne kradzieże. Nie było nic kryminalnego. Teraz mam zwolnienie, bo dużo podróżuję po świecie.
Co pani planuje w najbliższym czasie?
Teraz wychodzi moja płyta, więc będzie dużo koncertów. Piszę następną książkę.
Pamiętnik?
Kiedy tylko wrócę do domu zacznę czytać swoje pamiętniki, bo pierwszą część wspomnień pisałam z głowy. Chcę też napisać na bloga opowiadanie o tym, jak to się stało, że Urszulka, która miała cztery lata dostała akordeon i grała piosenki partyzanckie na akademiach żołnierskich, później przeszła na pianino w szkole muzycznej, zaczęła śpiewać piosenki harcerskie, jazz, a potem zaczęła eksperymentować. Co mną kierowało, kiedy w wieku szesnastu lat siedziałam pod kinem letnim wieczorami i słuchałam piosenek z amerykańskich filmów, a potem leciałam do domu grać je ze słuchu na pianinie?
Pod kinem letnim? Nie lepiej w?
Lepiej, ale ono było od 18 lat. I tak miałam nieprzyjemności, bo filmy zaczynały się o ósmej wieczorem, a ja wracałam do domu o dziesiątej. Mama, delikatnie mówiąc, nie była zachwycona.
Skoro przy kinie jesteśmy, widziała pani „Sugar mana”?
Genialny film. Genialny!
Trochę o pani.
Oczywiście, że jest o mnie. Żebyś wiedziała. Niebawem idę na przyjęcie do ambasady filipińskiej i ja się im tam ładnie przypomnę.
Kiedy pani odkryła, że oni zwariowali na punkcie pani piosenki?
To był 2008 rok. Byłam z koleżankami w Szwajcarii, namawiały mnie, że muszę nauczyć się jeździć na nartach. No bo, jak to ja, góralka, Beskid Żywiecki i nie umiem jeździć? Nie udało się (ale gram genialnie w tenisa! Jestem trzecia w Polsce w mojej kategorii!). Siedzę w tych górach i nagle jest telefon. „Halo, pani Urszula Dudziak? Ja jestem dziennikarzem muzycznym i chciałem panią zapytać, czy pani wie, co się dzieje z 'Papayą'”. Odpowiadam, że niby co się ma dziać, a on na to: „Proszę pani, niech pani zobaczy na YouTube!”. Zatkało mnie.
A na koncercie na Filipinach pani była?
Nie. Tam zdaje się jest jakiś generalny przekręt, bo ja nie dostaję żadnej kasy za tę piosenkę.
Tak, jak Sixto Rodriguez nie dostawał z RPA.
No tak. Co tam Sugar Man – pewnie durny, albo nie żyje. Co tam Dudziak gdzieś daleko w Polsce. Ale pracujemy nad tym z Urbaniakiem, żeby odzyskać część kasy. Jak nie dla nas, to dla dzieci. Należy im się.
Ale ja i tak zarabiam koncertami i bardzo to lubię. Ostatnio jest to szczególnie dla mnie ważne, ponieważ promuję nową płytę. Muzyka na niej jest inspirowana podróżami z moim zespołem. "Turkisch Mazurka" ma nuty orientalne, zasłyszane podczas pobytu i grania w Turcji a "Balkan dance" ma wpływy muzyki serbsko-chorwackiej. Jestem dumna z tej płyty, bo piekne kompozycje Jasia Smoczyńskiego oddają w pełni stan mojego ducha, który jest zawarty w jej tytule. Wszystko gra!