Żeby pracować w BBC, Ewa Ewart musiała zrezygnować ze stanowiska wydawcy newsów i zaczynać od żmudnej roboty researchera. Dziś ma na koncie chyba wszystkie najważniejsze dziennikarskie nagrody. Ostatni film zrobiła jednak po to, by utrzeć nosa swoim brytyjskim kolegom. Dlaczego? Pyta Anna Wittenberg.
Przypadkiem (śmiech). To było na zasadzie znalezienia się na właściwym miejscu, we właściwym czasie, z właściwym wykształceniem i zdolnościami.
Coś bliżej poproszę.
Mąż z ramienia brytyjskiej telewizji ITV, został wysłany do Moskwy jako korespondent. Wylądowaliśmy tam dokładnie 1 stycznia 1990 roku. Tam się właśnie zaczynała prawdziwa historia, która doprowadziła do niewyobrażalnych zmian (choć jeszcze wtedy nie wydawało nam się, że to tak szybko nastąpi). Było tam wówczas mnóstwo przedstawicieli mediów z całego świata, natychmiast staliśmy się częścią tej rodziny. Jako dziennikarka z pewnym już doświadczeniem, szybko dostałam propozycję dołączenia do Moskiewskiego Biura Amerykańskiej sieci telewizyjnej CBS, na zasadzie producenta newsów.
Ogromna szansa.
Ja oczywiście się zgodziłam, to było ogromne przeżycie i niepowtarzalna szansa brać czynny udział w historycznych wydarzeniach. Na moich oczach zaczął się walić komunistyczny kolos. W dodatku CBS wysłało wtedy z Nowego Jorku najlepszych z najlepszych i ja mogłam się uczyć w ich gronie. To był wspaniały okres, naprawdę wspaniałe trzy lata.
Gdzie jest „ale”?
Ale ja sobie zdałam sprawę, że po pewnym czasie mnie to zaczęło nużyć. Odszedł Michaił Gorbaczow, a władze na Kremlu przejęła ekipa nieżyjącego już dzisiaj prezydenta Borysa Jelcyna. Dla mnie osobiście, skończył się wtedy najbardziej ekscytujący polityczne okres. Rosja zaczęla budować swój brand demokracji.
I wie pani, jak się przeżyło rozpad Związku Radzieckiego…
… to co można zrobić ciekawszego w newsach?
Właśnie. Chciałam odpocząć, pojechałam do Londynu na wakacje. Zupełnie przez przypadek, przez mojego przyjaciela, dowiedziałam się, że BBC właśnie otworzyło nowy dział dokumentu zagranicznego. On mi powiedział „wiesz, jak ty myślisz o zmianie”…
Po prostu tam zadzwoniłam i poprosiłam o spotkanie redaktora naczelnego. Sądzę, że to było dla niego zaskoczenie, że ja tak znienacka i bezpośrednio. W efekcie zaprosił mnie na rozmowę. Spotkałam się z nim trzy razy, za ostatnim zaproponował mi kontrakt.
Nie było obaw?
Były! To była bardzo ryzykowna decyzja, bo kontrakt był tylko na rok, a musiałam zrezygnować z ciepłej posadki CBS w Moskwie. Poza tym to wymagało ode mnie cofnięcia się o kilka kroków...
Na jakim stanowisku miała pani pracować?
Researchera (śmiech).
Proszę mi przypomnieć… Z jakim stażem zawodowym?
(Zamyśla się na chwilę) 3 lata w CBS, przedtem 4 lata w różnych kombinacjach w Waszyngtonie i oprócz tego… jeszcze w Polsce jakieś 3 lata.
A ambicja zawodowa i tak dalej?
Osoba, która mi zaproponowała ten kontrakt w BBC zauważyła słusznie, że ja nie mam doświadczenia jeżeli chodzi o tworzenie dłuższych form, dokumentów. Ja przyznałam, że tak jest, ale bardzo chciałam się tego nauczyć. Wie pani, ja bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że jeżeli ja tej szansy teraz nie wykorzystam, nie podejmę tego ryzyka, to być może druga okazja się nie pojawi. Szybko też uświadomiłam sobie, że czasami warto wykonać jeden krok w tył aby udały się dwa duże kroki do przodu…
Co należało do Pani obowiązków przez ten rok?
Pracowałam przy dwóch dużych dokumentach realizowanych przez brytyjskich producentów. Wtedy się zorientowałam, że tak naprawdę te najbardziej smakowite kąski do tematów często wynajdują resaercherzy, bardzo doceniłam tę pracę.
Podam pani przykład: pracowałam nad tematem przemytu narkotyków z Ameryki Południowej do Europy, zdecydowaliśmy się to pokazać na przykładzie Hiszpanii. Pojechałam tam na miesiąc i szukałam śladów wątku. I tak się stało, że właściwie ja ten film ustawiłam od początku do końca, znalazłam wyjątkowych bohaterów, producent z korespondentem przyjechali w zasadzie na gotowe.
Po roku BBC sama zaproponowała mi stały kontrakt, choć musiałam jeszcze przejśc przez wewnętrzny egzamin.
Pani nazwisko kojarzę przede wszystkim z ludzkimi historiami: „Dzieci Biesłanu”, „ETA – wyjście z cienia”. A tymczasem podczas niedawnej konferencji w Krynicy pokazała pani dokument o wielkiej firmie. To dość zaskakujące.
Propozycja realizacji filmu o przejęciu przez KGHM Polska Miedź kanadyjskiej Quadry przyszła od TBA Group Telekomunikacja Marketnigowa, niezależnej firmy producenckiej z siedzibą w Poznaniu. Przyznam, że na ten temat wiedziałam bardzo niewiele, właściwie prawie nic. I to mnie zaintrygowało.
W jakim sensie?
Mój wstępny research doprowadził do zaskakujących wniosków Otóż co się dzieje: jest niewątpliwie ogromny sukces Polski, nasza firma dokonała największej transakcji handlowej w historii naszego kraju– dzięki nabyciu kanadyjskiej Quadry, KGHM stała się pierwszą polską globalną spółką – i o tym właściwie, większość w Polsce nie wie. Informacje, które się na ten temat pojawiają są przedstawiane w sposób wyrywkowy, fakty mieszają się z mitami...
Przyznam szczerze, że potraktowałam to jako wyzwanie, bo rzeczywiście trudno o temat, który bardziej odbiega od tego, czym zajmowałam się wcześniej.
Jak przygotowywała się pani do pracy nad filmem?
Po dwudziestu latach pracy w redakcji dokumentu mam już takiego autopilota, który pomaga mi w realizacji, nadaje kierunek moim poszukiwaniom. Tutaj był zupełnie nieprzydatny, musiałam go wyłączyć i od początku, po bożemu bardzo dużo się nauczyć i dowiedzieć: na przykład jak odróżniać rudę miedzi od koncentratu miedzi, zrozumieć, skąd się bierze walcówka…
Zależało mi na tym, żeby pokazać w przejrzysty sposób chronologię: jak doszło do nabycia przez polską spółkę dużej, zagranicznej firmy, jak się to stało, że Polska dołączyła do ligi światowych graczy w swojej dziedzinie.
No więc: jak do tego doszło?
W filmie tłumaczą to wszystkie kluczowe dla tej transakcji osoby, udało mi się je zaprosić zarówno z polskiej jak i kanadyjskiej strony. Moi rozmówcy przypominali, że pomysł rodził się etapami: najpierw to była próba pozyskania dostępu do największego złoża miedzi na pustyni Atacama w Chile. Polską ofertę nabycia praw do jego eksploatacji przebili jednak Japończycy. Prezes KGHM powiedział mi, że na początku firma czuła się przegrana, ale kiedy menadżerowie się pozbierali, zaczęli myśleć, że jeśli nie udało się kupić udziałów, to może… całą spółkę. Myśle, że udało mi się pokazać ten proces. A po pokazie w Krynicy ktoś do mnie podszedł i powiedział: „od razu widać w filmie kobiecą rękę”.
To znaczy?
To przede wszystkim film opowiedziany z perspektywy ludzkiej. Na tym mi zawsze zależy we wszystkich moich dokumentach, bez względu na temat, za który się zabieram, niezależnie czy w filmie mówi żebrak, partyzant, prezes spółki czy ksiądz. Uwaga, którą usłyszałam w Krynicy sprawiła mi wielką przyjemność, bo okazało się, że moja metoda się sprawdziła. Poza tym, w przychylnych reakcjach na film znalazłam pewną przekorną satysfakcję.
Dlaczego?
Troszeczkę odbiegnę od tematu rozmowy, ale to dobrze wyjaśni pani moje motywy. Kiedy pracowałam w Londynie, byłam świadkiem kolejnych fal emigracji z Polski. Tam na miejscu szczególnie widoczna była ta ekonomiczna, po 2004 roku. Zgrzytając zębami i pieniąc się po cichu, przyglądałam się, jak moi brytyjscy koledzy robili w redakcji krajowej naprawdę tendencyjne filmy o tych, którzy przyjeżdżali. To były z reguły historie o Polakach na zmywaku, o Polakach, którzy zrywają angielską marchewkę i zabierają lokalnym mieszkańcom pracę.
Dwa razy zostałam poproszona nawet do współpracy przy takich filmach. Chciałam walczyć z negatywnym obrazem młodej emigracji polskiej, ale od historii wspaniałych, wykształconych Polaków, którzy przyjeżdżali tam do pracy na stanowiskach menadżerskich, powodowani głównie chęcią sprawdzenia się w globalnych warunkach, autorzy tych materiałów programowo uciekali.
Więc film o sukcesie to forma rewanżu?
Tak, zamiast walczyć z wiatrakami prostując historie o Polakach na zmywakach, miałam możliwość opowiedzenia czegoś naprawdę pozytywnego. Dobrze podsumował to w filmie były minister skarbu Aleksander Grad. Powiedział, że w jakimś sensie ta transakcja podsumowuje dwadzieścia parę lat transformacji naszego kraju. Pokazuje drogę, jaką przeszła Polska od upadku systemu komunistycznego do momentu, w którym my możemy się pokusić o taką transakcje. Kupujemy wielką spółkę za granicą, a nie kupują nas. Że w jakimś sensie to przejęcie leczy nas z kompleksów.
Jak ja to usłyszałam, chciałam mu się wręcz rzucić na szyję, bo wiedziałam, że to jest bardzo ważny punkt merytoryczny, który na pewno wejdzie do filmu. (śmiech)
Po raz kolejny patrzy pani na polskie sprawy w zasadzie z zewnątrz, bez emocji, bez komentarza. Podobnie zrealizowany był pani film o Smoleńsku.
Faktycznie, czuję się Polką, ale spędziłam za granicą tyle lat, że cały czas przyglądam się krajowi z zaciekawieniem, z pewnego dystansu. Sposób, w jaki robię filmy to jednak zasługa treningu zawodowego w BBC. Choć oczywiście widzę wiele rzeczy, za które słusznie się stację krytykuje, muszę przyznać, że tam nauczyłam się wszystkiego, co wiem o rzetelnych dokumentach.
Chcę żeby w nich było jak najmniej mojej obecności; najważniejszy jest temat i bohater, a ja jestem od tego, żeby to wszystko dobrze połączyć i przekazać. „W Milczeniu” to jest film pozbawiony zupełnie komentarza, opowiedziany z perspektywy rodzin ofiar - osób, które naprawdę miały prawo, by o tej tragedii mówić. Mój film nie jest o sporze, który jak pani pamięta, wywiązał się dopiero po czasie.
Doskonale pamiętam. Przez pierwsze dni wszyscy byli razem przed Pałacem Prezydenckim.
Ja byłam wtedy w Londynie, widziałam to w mediach.
Te dni tutaj były absolutnie niesamowite.
Dla mnie spór polityczny, który się wywiązał wokół katastrofy to nasza kolektywna, potworna porażka. Zupełnie niepojęte, jak nam się udało zrobić z tego temat politycznej jatki. Nie jestem w stanie do dziś zrozumieć, dlaczego to się stało, jak to wytłumaczyć. Wiem tylko, że do dziś zbieramy żniwo tego, że nie uszanowaliśmy tej tragedii.