Marcina Mellera kojarzycie tylko z szołbiznesem i felietonami w "Newsweeku"? Niesłusznie. Przez blisko 10 lat były naczelny "Playboya" podróżował po świecie opisując najtragiczniejsze wojny przełomu wieków. Co gnało go na Kaukaz, do Sudanu i Ugandy? Co czuł biegnąc przez pole minowe pod azerskim ostrzałem? Jak udało mu się nie umrzeć, kiedy zachorował na malarię? Opisał w najnowszej książce "Między wariatami". Rąbka tajemnicy uchylił też Annie Wittenberg.
Pamięta pan ten moment, kiedy zdecydował się pan pojechać na swoją pierwszą wojnę?
Bardzo dobrze pamiętam. To było bardzo proste. Była impreza na Sadybie…
(Śmiech).
Wie pani co, pani się śmieje. Ale ja teraz czytałem książkę „Obłęd 44” Piotra Zychowicza, z której wynika, że kiedy generał Okulicki podejmował decyzję o powstaniu warszawskim, był pod wpływem alkoholu, i to przez całe długie dni. To jest poważna sprawa. A to, że ja na imprezie podejmowałem decyzję o wyjeździe…
Dobrze, dobrze. Więc na Sadybie…
…albo na Stegnach. To było w mieszkaniu znajomego, wiosna 92. Spotkałem tam Krzyśka Millera, mojego kumpla jeszcze z czasów podziemnego NZS-u. Był już wtedy fotoreporterem „Wyborczej”, miał za sobą wojny i swoją legendę. Krzysiek powiedział, że jedzie do Afganistanu i że nie ma ze sobą piszącego dziennikarza - zwykle jeździł z Wojciechem Jagielskim, ale tak jakoś wyszło, że tym razem on nie mógł. Byliśmy już wtedy po jednej flaszce i Krzysiek mi zaproponował, czy z nim nie pojadę...
Jesteśmy sobie na imprezie, w bloku w Warszawie, a ten mi mówi „skoczmy do Afganistanu”, jakby to był weekend w Zakopcu. A że uwielbiam takie surrealistyczne sytuacje, to mu mówię: proszę bardzo.
Nie pamiętam żadnego pańskiego reportażu z Afganistanu...
Poszedłem następnego dnia rano do naczelnego „Polityki” Jana Bijaka. Kiedy powiedziałem mu, że chcę sobie polecieć do Afganistanu, odpowiedział że Afganistan to nie, bo to już nieciekawe – bardzo zresztą zabawne w kontekście tego, co się stało później – ale, że jeśli chcę spróbować swoich sił, jako reporter „wojenny”, to mogę pojechać do Azji środkowej, albo na Zakaukazie.
Padło na Zakaukazie.
To była dla mnie w pewnym sensie romantyczna wyprawa. Media pokazywały wówczas czarno – biały obraz tego konfliktu: Azerowie to byli ci źli, a Ormianie – dobrzy, uciśnieni. A że akurat ci ostatni dopiero co przebili się przez azerskie pozycje łącząc Karabach z właściwą Armenią, zdecydowałem się polecieć tam.
Romantyzm szybko się skończył…
No tak... Zresztą później za każdym razem, jak byłem świadkiem walk, albo bombardowań, obiecywałem sobie, że już nigdy więcej tego nie zrobię. A kiedy byłem w południowym Sudanie i siedziałem pod ostrzałem, miałem to uczucie nawet podwójnie - mówiłem sobie, że już nigdy nie wrócę na wojnę i nigdy, przenigdy już nie zapalę trawy (śmiech).
Po co pan jeździł? Dla misji?
Nie lubię w ogóle tego słowa.
Dużo korespondentów wojennych go używa. „Misja pokazywania światu okropieństw wojny” – na przykład.
Wierzę w to, że misję mogła mieć Anna Politkowska, która w swoich reportażach pokazywała wojnę w Czeczenii, narażała się władzom swego kraju, i za swą pracę została zamordowana. Ale jaką misję może mieć dziennikarz z Polski, kraju, który w zasadzie nie interesuje się światem, sprawami międzynarodowymi i niewiele może? Co ten mój mały tekst, fotoreportaż albo film zmieni?
Większość jeździ tam przede wszystkim przeżyć przygodę. Zresztą nie tylko dziennikarze, także pracownicy organizacji humanitarnych. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że ci ostatni są szlachetniejszą grupą, bo przynajmniej niosą pomoc. Ale w sensie mentalnym – chodzi o to samo, zaspokojenie jakiejś głęboko tkwiącej w człowieku potrzeby doświadczeń skrajnych. Przecież pomagać ludziom można też w Bieszczadach albo w Wałbrzychu. Ja nie mówię, że to źle, tylko jestem powściągliwy w używaniu pojęcia „misja”.
„No i jak, Polak? Podobało się? Fajnie na wojnie, co?” – takie pytanie panu zadali panu Ormianie w Karabachu, po tym, jak uciekliście spod azerskiego ostrzału.
Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Nie wypada powiedzieć, że się podobało. Wiadomo, że wojna jest czymś okropnym, straszliwym…
Ale…?
Ostatnio oglądałem świetny film dokumentalny „Wojna Restrepo”. To film dwóch dziennikarzy, którzy ponad rok spędzili z amerykańskimi marines na najbardziej oddalonym posterunku w Afganistanie – właśnie Restrepo. Zresztą jeden z nich, fotograf Tim Hetherington zginął później w Libii. Pokazali absurd sytuacji, w której żołnierze bronią przyczółku, który jak się okazuje, w ogóle nie ma znaczenia.
Utkwiła mi w głowie historia chłopaka, który opowiada do kamery, że jest z hipisowskiej rodziny, że jak był dzieckiem i bawił się pistolecikiem na podwórku, to rodzice strasznie lamentowali, więc jak dorósł to z przekory wstąpił do armii. W którymś momencie on mówi, że to jest straszne, że ma świadomość, że zabija ludzi. I niby nie chce powiedzieć, że to polubił, ale… Takie „ale” zostaje w zawieszeniu.
Żeby było jasne, ja nikogo nie zabiłem, miałem broń w ręku, ale jej nigdy nie użyłem. Natomiast poczułem, że połączenie tego totalnego koszmaru, stresu, adrenaliny…
Potrzeba ekstremalnego przeżycia?
Nie ma nic bardziej skrajnego niż wojna. Są sporty ekstremalne, są gry, ale to wszystko jest w cudzysłowie, tam nie ma nic na serio, to w ogóle są inne proporcje.
Reportaże z pana najnowszej książki czyta się jak relacje z – w sumie – całkiem niezłej zabawy.
No bez przesady, nie wszystkie. W opowieści o „wojnie Ducha Świętego” w Ugandzie, o dzieciach żołnierzach i w wielu innych reportażach za wiele zabawy nie ma. Natomiast faktem jest, że mam ucho wyczulone na absurd, surrealizm i paradoksy. Kiedy pisaliśmy z Anią „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji”, to zastanawialiśmy się, czy nie przesadzamy mieszając tragedię ze śmiechem. Ale jakiś czas przed ukończeniem książki obejrzeliśmy gruziński film „Pokuta”. To najsłynniejszy gruziński film, historia dyktatora - aluzja do Stalina, choć z wyglądu bardziej przypomina Berię - którego ciało po śmierci ktoś wykopuje z grobu. Oglądamy retrospekcje tragicznych wydarzeń, a jednocześnie opowieść jest pełna najczarniejszego, ale bardzo zabawnego poczucia humoru. Więc uznaliśmy, że jeśli najwybitniejszy gruziński reżyser, Tengiz Abuładze może zrobić taki film, to dlaczego, zachowując wszelkie proporcje, my nie możemy tak napisać książki o jego ojczyźnie?
I tak jest też w "Między wariatami".
No miesza się. No bo jak inaczej to opisać? Jestem w południowym Sudanie w obozie uchodźców, samoloty rządowe bombardują w środku dnia, ktoś ginie. Wieczorem kiedy schodzi adrenalina, spotykamy się w gronie pracowników organizacji pozarządowych, popijamy odłożoną przez kogoś na specjalną okazję whisky i wszyscy się śmieją z chłopaka, młodego Norwega, który w czasie bombardowania został wyrwany z jakiegoś – sądząc po objawach - przyjemnego snu i z pokaźnym, wedle zebranych dziewcząt, wzwodem leciał do okopów. Czuje pani? Koszmar śmierci, przerażenie, ktoś ginie, bomby wzbijają pył, który w nierealny sposób filtruje oślepiające słońce, a tu facet z wzwodem leci przez obóz uchodźców. Wszystko się miesza.
Co było dla pana najważniejsze podczas wypraw w rejony ogarnięte wojną?
Fuks, to, że miałem niebywałego fuksa. Doświadczeni korespondenci wojenni mówią zresztą, że to od niego wszystko zależy. Bo niektórzy mogli siedzieć w Sarajewie latami, a przyjechał ktoś nowy, ledwie wysiadł z transportera i dostał od snajpera kulę w łeb.
Ale ja też nie korzystałem z tego mojego szczęścia zbyt mocno.
Kiedy kilka razy z rzędu mi się udawało, później starałem się na trochę wycofać. Jak poszedłem kiedyś ze znajomym do kasyna w Nairobi i postawiłem jego dwieście dolarów (powiedział, że jak wygram to mu oddam te 200, a jak przegram to trudno), a wygrałem osiemset, nie próbowałem dalej.
Limit szczęścia się kiedyś wyczerpał?
Skoro tu siedzę, to jednak chyba nie! Los nade mną czuwał. Po pierwszym doświadczeniu wojennym, ucieczce spod ostrzału w Karabachu, przebieżce przez pole minowe, parę dni później spotkałem kilku fedainów, ormiańskich partyzantów, którzy tworzyli mały oddział para-komandosów, a tak naprawdę byli rodzajem komanda śmierci. Niezależnie od tego co się działo na froncie, zapuszczali się w góry i tropili azerskich maruderów, szpiegów czy po prostu żołnierzy. No i jeńców nie brali. Zapytałem się czy mogę z nimi pójść w góry, zgodzili się. Umówiliśmy się na następny dzień, że mnie zabiorą i poszli. A ja nagle wpadłem w panikę coteż najlepszego zrobiłem.
Zupełnie nie mogłem spać tej nocy. Męczyło mnie to, ale byłem jeszcze w tym głupim wieku, że nie dopuszczałem do siebie, że taką decyzję mogę przecież zmienić. Wystarczyło im powiedzieć: sorry, rozmyśliłem się, ale durne poczucie honoru mi na to nie pozwalało. Rano czekałem na nich przed hotelem – a właściwie czymś co kiedyś było hotelem, a teraz była w nim tylko etażna, która pobierała opłatę za nocleg – do dziewiątej, dziesiątej. Umierałem z głodu. Powiedziałem tej kobiecie, że idę znaleźć coś do jedzenia (bo oczywiście w hotelu niczego nie było), a jeśli oni się pojawią, to niech poczekają, bo ja zaraz wracam. Minęło nie więcej niż pół godziny. Kiedy wróciłem, staruszka powiedziała, że oni już byli, ale uznali, że nie będą na mnie czekać. Poczułem jakby mi dwutonowiec spadał z serca
Nieprawdopodobna historia.
No mój szwagier skomentował, że łakomstwo uratowało mi życie.
Czasami jednak było naprawdę blisko. Choćby, kiedy omal nie umarł pan na malarię.
A wie pani, właśnie pomyślałem, jak wielką rolę w moim życiu odgrywają święta majowe. Na przyjęciu z okazji 3 maja, które wyprawił nasz ambasador w Kenii poznałem Włodka Krygiera, polskiego operatora pracującego dla niemieckiej telewizji. Gdyby nie to niewinne spotkanie, porcja bankietowego small-talku, to niewiele dni później umarłbym w zawilgoconej budzie. Człowiek uratował mi życie.
A rok wcześniej...
Gdyby nie trzeci maja, to nie dostałbym się do Krajiny, kontrolowanego przez Serbów terytorium formalnie chorwackiego. Zostałem przez nieporozumienie, a raczej dla mnie zrządzenie losu, wzięty za asystenta polskiego generała. Jak później opowiadałem całą tą historię w Warszawie, to znajomy starszy dziennikarz powiedział, że nikt mi w nią nie uwierzy, bo w dziennikarstwie nie liczy się czy coś jest prawdziwe lecz czy prawdopodobne. No to trochę poczekałem i teraz ją opisuję w „Między wariatami.”
Miałem też resztki instynktu samozachowawczego. Kiedy już wpakowałem się w najgorsze szambo, zaczynał działać. Choć czasem w sposób dosyć dziwny: kiedy uciekałem z ormiańskimi towarzyszami niedoli przez pole minowe, to starałem się biec pośrodku licząc na to, że w najgorszym razie pierwszy wyleci na minie, ostatni dostanie kulę w plecy, a ja w środku może się uchowam. Wiem, że nie brzmi to jak fragment poradnika „Jak dożyć spokojnej starości?”, ale chcę powiedzieć, że nie znałem umiaru w pakowaniu się w niebezpieczne miejsca i sytuacje, ale jak już w nie trafiłem, starałem się nie szarżować.
Wyjeżdżając na wojnę stawiał się pan po którejś stronie?
Podczas tego pierwszego wyjazdu sympatyzowałem z Ormianami. I choć nie napisałem niczego, czego później mógłbym się wstydzić, było mi trochę głupio, że dałem się ponieść tym nastrojom – wtedy z nimi była większość polskich i międzynarodowych mediów. Tak samo zresztą jak w czasie konfliktu na Bałkanach prawie wszyscy byli przeciw Serbom. Akurat tę drugą wojnę widziałem nieco inaczej. Może dlatego, że skończyłem historię i pamiętałem o tym, co Chorwacja robiła w czasie II wojny światowej, o sojuszu z Hitlerem, Państwie Chorwackim, o ludobójstwie na Serbach. Po czterdziestu latach sytuacja z perspektywy Serbów wyglądała tak samo: znów walczą z Chorwatami, znów popierają ich Niemcy. Ja oczywiście wiem, że to były lata 90, zupełnie inne Niemcy, niż kiedyś, ale… Skoro w Polsce do dziś Rosja, czy Niemcy budzą obawę, to można sobie wyobrazić, co się działo w Serbii. Mnie nawet o te serbskie sympatie oskarżano w Polsce.
Kto płacił za te wszystkie wyjazdy?
Za takie typowe wyjazdy reporterskie, na Kaukaz, do byłej Jugosławii, moja ówczesna redakcja czyli „Polityka”. Dostawałem delegacje na dwa tygodnie, ale żyłem bardzo oszczędnie, więc starczało na dwa trzy, razy dłużej, a nikt nie był w stanie zawezwać mnie do domu, bo nie miałem komórki, a wysyłałem teksty, więc w sumie wszyscy byli szczęśliwi. A jak wyjechałem raz na pół roku, a potem na blisko rok do Afryki, to trochę funduszy miałem z redakcji, trochę od rodziców i oszczędności, przyjaciele zrobili nam mnie ściepę, biznesmen, znajomy znajomych dał mi kilkaset dolarów pod warunkiem, że po powrocie zrobię domowy pokaz slajdów dla jego rodziny, no kombinowałem jak koń pod górę. Ale wyjeżdżając na blisko rok do Afryki miałem niewiele ponad dwa tysiące dolarów.
To chyba niewiele.
Żadne pieniądze! A przeżyłem za to osiem miesięcy.
?
Udało mi się trochę jeszcze zarobić w międzyczasie. Spływały małe, bo małe, ale wierszówki z „Polityki”, dwa reportaże wydrukował mi holenderski tygodnik „Vrij Nederland”, kilka – ugandyjskie gazety. No i wygrałem 800 dolarów w kasynie!
Pamiętam, całymi tygodniami miałem taką dniówkę: dolara na nocleg w szemranym hoteliku, dolara na obiad, jakiś ryż z sosem (na śniadanie wychodziłem za miasto zrywać mango); dolara na taką samą kolację, dolara na jakiś bimber, który sprzedawany był w takich saszetkach jak szampon do włosów. No i dolar zostawał na zapas. Dolce vita!
Nie brzmi to jak opowieści o korespondentach zachodnich mediów...
No tak, ale ja dzięki temu pisałem zupełnie inaczej niż oni. Co mógł zobaczyć korespondent, który wpadał na chwilę i mieszkał w eleganckim hotelu? Po tym, jak moje teksty o Afryce ukazały się w tych holenderskich gazetach, napisał do mnie zresztą tamtejszy dziennikarz, którego spotkałem w północnej Ugandzie dokąd wpadł na chwilę. Pogratulował mi artykułów i przyznał, że żałuje, że nie mógł sam spędzić tam więcej czasu., no ale redakcja wymagała by jechał dalej. Coś za coś.
Te pieniądze się jakoś rozliczało?
No jasne, były dwie rodzaje delegacji – pobytowa, chyba 40 dolarów dziennie, które można było po prostu wydać na jedzenie, transport, łapówki i tak dalej, i hotelowa – 80 dolarów. Z tego trzeba się było już rozliczyć. Tu się zresztą przydało się cwaniackie wychowanie w komunizmie.
Jak to?
Hotele w byłym Związku Radzieckim miały zróżnicowane stawki za dobę. Dla Gruzina, jeśli byliśmy w Gruzji noc kosztowała powiedzmy dolara, dla mieszkańców innych republik byłego Sojuzu – dwa dolary, a dla obcokrajowca, w tym Polaka, na sto dolarów. No więc dawało się etażnej w łapę pięć dolarów, płaciło się za noc jak Rosjanin, a dostawało prawdziwy rachunek. Tym sposobem w kieszeni zostawała kupa kasy. Dzięki czemu mogłem tam zostawać tak długo. A i tak kiedy wróciłem do redakcji, grzecznie wpłaciłem to, co mi zostało. Usłyszałem wtedy od kolegi, że jestem idiotą.
A jak wyglądało przygotowanie do wyjazdu?
No nigdy nie zawadzi przypomnieć, że od czytania. Czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Trzy czwarte sukcesu to mieć najpierw sporo w głowie zanim się ruszy w teren. No i kontakty. A z tymi różnie kombinowałem. Na przykład kiedyś poznałem Angielkę pracującą w ambasadzie brytyjskiej. Zakolegowaliśmy się, trochę imprezowaliśmy razem i kiedy jechałem do Turcji napisać o Kurdach, powiedziała, że jej kumpel ze studiów pracuje w konsulacie w Stambule. Ten chłopak dał mi namiar na swego przyjaciela, korespondenta tygodnika „The Economist”, on na znajomego profesora w Ankarze, ten na swoich doktorantów…. Itp. Itd. Łańcuszek świętego Marcina. A wszystko się zaczęło od tego, że na jakiejś imprezie zgadałem się z sympatyczną Suzanne. Zawsze, jeśli tylko się dało, starałem się mieć takie pół-prywatne wejścia. To działa cuda w terenie.
Z tym się zresztą wiąże taka żenująca w sumie dla mnie historia, którą zresztą opisałem w „Gaumardżos!”. Jechałem na Południowy Kaukaz, po raz pierwszy jako reporter w gorące miejsce i jak gdyby nigdy nic zadzwoniłem do Wyborczej, poprosiłem Wojciecha Jagielskiego, wówczas już bardzo znanego reportera specjalizującego się w Kaukazie. Przedstawiłem się grzecznie i spytałem czy by mi nie dał jakichś namiarów. A on dał. Znajomi go nawet pytali czemu nie pogonił bezczela, kiedy im opowiadał tę hucpiarską anegdotę. Potem się zakolegowaliśmy, ale nigdy nie odważyłem się poprosić go ponownie o jakikolwiek namiar (śmiech). No i na Afrykę dostałem kontakty od Kapuścińskiego.
Jaki był dla młodego reportera?
Ujmująco uroczy, delikatny w obyciu, słuchający, ciekawy, albo świetnie udający zaciekawienie tym co młody człowiek ma do powiedzenia. To było nawet komiczne gdy mnie pierwszy raz zaprosił do swej pracowni na strychu i pyta czy palę. Mówię, że tak. A on czy mam papierosy. Ja, że niestety nie, bo myślałem, że chce się poczęstować, a okazuje się, że on nie pali, tylko chce mi sprawić przyjemność, więc szuka zamelinowanych czyichś papierosów, częstuje mnie i pamiętam, jak dzisiaj, podtyka takie popielniczki jeżyki, co jak matrioszki chowały się coraz większe i niemal mnie prosi, żebym mu w tej jego świątyni zdrowo nasmrodził. Ale jak się powiedziało coś o Afryce z czym się nie zgadzał, to natychmiast przestawał być urokliwym Rysiem i zapalały mu się ognie w oczach (śmiech).
W ogóle trafiłem do niego tak, że któregoś ranka, nie miałem jeszcze komórki, zadzwonił stacjonarny, obudził mnie, a w słuchawce słyszę: „Dzień dobry panu, mówi Ryszard Kapuściński. Słyszałem, że wybiera się pan znowu do Afryki. Czytałem pańskie reportaże i mi się podobały. Może znajdzie pan chwilę przed wyjazdem i zajrzy do mnie?” No myślałem, że zejdę. Pewnie tak poczułby się proboszcz ze wsi pod Łomżą jakby do niego zadzwonił Franciszek zapraszając na pogawędkę do Watykanu.
Kiedy przestałem jeździć po świecie, to Kapuściński czasem mnie pytał, dlaczego.
O to samo i ja chciałam zapytać. Co się stało?
W sumie prozaicznie – źródełko w „Polityce” powoli zaczęło wysychać. Delegacje stawały się coraz krótsze, mogłem sobie polecieć na parę dni. A co to za robota? Mnie w każdym razie nie bawiło takie wpaść – wypaść. Więc pisałem coraz więcej tekstów na tematy, które mnie niespecjalnie interesowały i coraz bardziej się irytowałem . Myślałem nawet jak każdy sfrustrowany dziennikarz o otwarciu knajpy. Aż tu dostałem propozycję prowadzenia pierwszego w Polsce programu z gatunku reality show czyli „Agenta”. Pomyślałem, że skoro nie mogę poszaleć po świecie, to pojadę po drugiej bandzie i pobawię się w szołbiznes. No i nie zapominajmy o próżności.
(Śmiech).
No i znowu pani się śmieje. (śmiech) A po co człowiek świeci gębą w telewizji? No raczej nie dlatego, że obsesyjnie łaknie anonimowości. Istotne też było, że po raz pierwszy w życiu zarobiłem na coś więcej, niż opłacenie mieszkania i przetrwanie do pierwszego na długach. „Agent” pociągnął propozycję z Playboya, myślałem, że zrobię sobie taką trzyletnią przerwę, a zrobiło się z tego dziewięć lat.
Nie brakowało wyjazdów?
No brakowało, ale przy okazji po 12 latach w Polityce miałem totalną blokadę na pisanie. Klasyk, jak widziałem migający kursor, to gotów byłem szczoteczką do zębów kibel wyczyścić, byle odwlec pisanie.To też był jeden z powodów przyjęcia propozycji zostania naczelnym „Playboya”. Teraz to ja miałem innym zlecać pisanie. Ale minęło parę lat, teraz to bezproblemowe życie zaczęło mnie nudzić, wróciłem po długiej przerwie do Gruzji, raz, drugi, trzeci. Zacząłem tam jeździć, żeby uciec od tego światka tutaj. Najpierw sam, potem z Anką. I nagle coś się zmieniło. Napisaliśmy książkę, znowu zaczęło mnie kręcić pisanie, Tomek Lis zaproponował pisanie felietonów, zacząłem zupełnie się odklejać od tej „Playboyowej” rzeczywistości.
A w przyszłości?
Dobra... Jak to powiem publicznie, to ktoś będzie mnie przynajmniej trzymał za słowo. Chcę napisać kolejną książkę, ale tym razem nie zbiór reportaży, opowieści, tylko jedną rozbudowaną historię. Jeszcze nie wiem, o czym – na razie obłożyłem się książkami, mam kupkę afrykańską, kupkę żydowską , kupkę polską. Szukam czegoś takiego jak historia porwania samolotu w Gruzji w latach 80., którą opisałem w „Gaumardżos!” Siódemka młodych ludzi z dobrych, a czasem wpływowych rodzin, postanowiła porwać samolot, żeby uciec z komunistycznego raju, zwanego Związkiem Radzieckim. Wśród nich był aktor Gega Kobachidze, ledwie 22-letni, ale już wielka gwiazda w Gruzji. Miał śliczną dziewczynę, studentkę Akademii sztuk Pięknych, 19-letnią Tinę Petwiaszwili. Mieli wszystko, byli królami życia, a zrobili to co zrobili. A ja się zastanawiałem co musiało siedzieć w ich głowach.
Wszystko skończyło się tragicznie. Zginęli przypadkowi ludzie, zginęła część porywaczy, resztę w tym Gegę rozstrzelano, przeżyła tylko Tina skazana na wieloletnie więzienie. Rodziny do dzisiaj szukają grobów. Byli trochę starsi ode mnie, nie mogłem przestać o nich myśleć. W tej opowieści jest wszystko: burzliwa historia kraju, wyraziści bohaterowie, miłość, nadzieja, śmierć, sprzeczne racje, nierozwiązywalny konflikt wartości. Czegoś takiego szukam.
Czyli Meller zatoczył koło.
Coś tak jakby. Ale na wojnę już bym nie pojechał. Mam rodzinę, dziecko i chyba wyczerpałem limit fuksa w tej kategorii na jedno życie.