Nie jest tajemnicą, że Kinga Baranowska nie przepada za mediami. Nam, dziennikarzom ma za złe, że we wspinaniu szukamy przede wszystkim sensacji. Dlatego nie pytam Kingi ani o Broad Peak, ani o śmierć w górach. Rozmawiamy za to o spełnianiu marzeń, ciężkiej pracy i tym, co himalaistka robi, kiedy nie próbuje wejść na kolejny ośmiotysięcznik.
Tak, jak Kinga Baranowska rozmawia z górą zanim na nią wejdzie, tak ja od kilku dni rozmawiam z Kingą.
A jak się przygotowujesz? Czytasz różne rzeczy o mnie w internecie?
Czytałam, słuchałam, plotkowłam o tobie ze wspólnymi znajomymi.
Wiesz, ja czasem czuję się zmęczona rozmowami z mediami. Za każdym razem chciałabym powiedzieć coś nowego, coś ważnego. A mam wrażenie, że wciąż się powtarzam.
Ten wywiad zresztą też czytałam. Nasi czytelnicy mieli po nim pretensje, że Kuba nie zapytał cię o to, jak się gotuje wodę na 7 tys. metrów. Więc ja muszę od tego zacząć.
A wiesz, to wcale nie jest taka łatwa sprawa. Kiedy siedzisz tam, na górze, to taka rzecz, którą trzeba zrobić, ale jest niesamowicie żmudna, nużąca. Człowiek siedzi w namiocie i zasypia, a tu trzeba ciągle pilnować, wychodzić po śnieg, dosypywać go. W dodatku w ogóle się nie chce pić, ale trzeba się zmuszać. Pamiętaj, że kubek na górze gotuje się przez godzinę. W gotowanie wody trzeba włożyć wysiłek, trzeba się zmusić.
Na górze wszystko się robi wolniej?
Tak.
Myśli się też wolniej?
Z jednej strony masz spowolnione reakcje. Ale z drugiej, pozbawiona rozpraszaczy jestem w stanie przerobić całą masę różnych rzeczy odłożonych na bok. Tutaj albo nie ma czasu, albo nie ma się jak skoncentrować (przecież my tu nigdy nie jesteśmy sami!).
O czym się myśli?
Dużo o domu, rodzinie. Ale ja staram się zawsze wyjechać – mówię o sytuacji idealnej – z przysłowiową wyłączoną lodówką, zamkniętymi najważniejszymi sprawami. Góry są bardzo zaborcze, one nie lubią, jak zajmujesz się jeszcze czymś innym. To się strasznie odbija na tym, co tam robisz, choćby tak, że jesteś zdekoncentrowana i możesz popełnić błąd.
W tym roku zawróciłaś spod szczytu Makalu. Uważasz to za błąd?
Ja już mam wprawę w takich sytuacjach (śmiech). Samo podejmowanie decyzji nie było trudne - w takiej chwili myślisz, że jeśli twój partner nie czuje się dobrze, to lepiej zejść. A oboje z Rafałem Fronią mieliśmy świadomość, że drugie nie jest w rewelacyjnym stanie. Rozsądek podpowiadał: ok, to jest dobre. Inne myśli oczywiście pojawiły się, jak żeśmy zeszli. Byliśmy zdołowani, pewnie trwało to z jeden dzień.
Były łzy?
Nie, to nie ta kategoria. Koniec końców uznaliśmy, że to była dobra decyzja, że nie ma co aż tak ryzykować. Jak wejście jest wyszarpane górze, to owszem, może się udać, jest jakiś tam nikły procent szans, że tak będzie. Ale jest też bardzo wysoki procent, że się nie uda, a ja nie jestem aż taką ryzykantką w górach. Zwłaszcza, że wchodząc pracujemy jako zespół. Oceniasz wtedy ostrożniej, bo myślisz: jak partnerowi coś się stanie na górze, to przecież nie dam rady mu pomóc. I on myśli pewnie tak samo: jak coś, to przecież nie wezmę tej baby na barana, mimo że nie jest nawet taka ciężka.
To wymaga wielkiego zaufania. Jak wybierasz osobę, z którą zwiążesz się liną?
Najpierw muszę ją trochę poznać. Nie wyobrażam sobie, żeby pojechać z kimś obcym.
Od niej będzie zależeć twoje życie.
Raczej jadę z osobami, które mają już doświadczenie na ośmiotysięcznikach. Patrzę na to, czy w razie gdy się coś wydarzy – jest oczywiście bardzo nikły procent szans, że tak się stanie – czy my będziemy mogli na siebie liczyć? Na ten kubek herbaty, kiedy będziemy leżeć i zdychać ze zmęczenia na siedmiu tysiącach? Czy temu gościowi będzie chciało się mi pomóc? I czy mi będzie się chciało pomóc jemu?
Jak to się sprawdza?
Możesz pojechać choćby w Tatry. Jak złapiecie jeden czy drugi biwak w nocy, to już zobaczysz jak się człowiek zachowuje. Czy rzuca bluzgami, czy jest opiekuńczy i powie: słuchaj, musimy tę noc jakoś przetrzymać.
Czemu tak rzadko wspinasz się z kobietami?
Są kobiety, które się wspinają w skale, nawet stosunkowo dużo kobiet. Są kobiety, które się wspinają w Tatrach. Ale w Himalajach nie ma ich wiele. Powiedz sama, mogłabyś kogoś wymienić? Jest Anna Czerwińska, która raczej już pożegnała się z wysokimi górami ze względu na wiek i stan zdrowia.
Aleksandra Dzik była w programie Polski Himalaizm Zimowy.
Ona wbrew pozorom nie jest wcale aż tak zainteresowana ośmiotysięcznikami. Ja się wspinałam z Kaśką Skłodowską, stworzyłyśmy kobiecy team na Dhaulagiri, ale Kaśka ma córkę i nie może tyle wyjeżdżać. Widziałam to zreszŧą podczas naszej wyprawy – córka tęskniła, Kaśka tęskniła.
Ten syndrom niewyłączonej lodówki?
Tak. Poradziłam jej, żeby nie wybierała ośmiotysięczników. One są długie, wyprawa trwa nawet dwa miesiące. Trochę szkoda, że tak to wygląda, bo ja bardzo chciałabym się z kobietami wspinać.
Dlaczego?
Bo jak kobieta pojawia się w górach, to jest już naprawdę konkretna babka.
Mówisz, że wyprawa trwa dwa miesiące. A przygotowanie?
Też parę miesięcy. Dobrze jest w ogóle nie wychodzić z przygotowania fizycznego, z formy. Jak się z niej wybijesz, to powrót zajmuje dwa razy więcej czasu.
A jak ty ją podtrzymujesz?
Staram się jeździć w Tatry i chociaż trochę się powspinać. W tym roku też byłam kilka razy. Głównie jednak to zasługa prywatnego trenera, który po prostu trzyma mnie w ryzach. Ustawia mi cały trening. To jest najlepszy sposób na mnie.
Potrzebujesz bata.
(Śmiech).
To w ogóle jest ciekawa historia, bo kiedy zaczynałam jeździć w góry było strasznie passe mieć trening. Słyszałam nieraz od starszych himalaistów, że oni w ogóle nie trenują, że mają talent od Boga. Myślałam sobie: no ja chyba nie mam, bo muszę! Teraz już wiem, że po prostu trzeba.
Może oni trenowali po kątach?
Nie, nie, to kwestia tamtego pokolenia. Faktycznie taki Krzysiu Wielicki to jest jakiś fenomen jeśli chodzi o formę. Ale kiedy obserwuję innych, którzy wyznają tę filozofię, widzę jak dosłownie człapią pod górę. I umówmy się, to też nie jest najlepsze. Jak się wspinamy to ważne, żeby do następnego obozu przyjść o jakiejś sensownej porze. Żeby, jeśli odcinek trwa osiem godzin, zrobić go w te osiem, albo – jeszcze lepiej w sześć – i mieć potem czas na odpoczynek. A nie męczyć się przez dwanaście, bo nie ma siły, następnego dnia już nic nie zrobisz. Dlatego uważam, że trzeba trenować, sorry.
Rozumiem, że przygotowania to nie tylko forma.
Trzeba umieć szukać sponsorów. To jest coś, co himalaista musi opanować w dzisiejszych czasach.
Wspinacze strasznie na to narzekają.
To prawda, zwłaszcza, że tutaj wchodzą w grę też media. Tę współpracę trzeba umiejętnie poprowadzić, w górach nie można się poddać presji, że teraz to ja muszę wejść, bo sponsor się na mnie obrazi. W naszym przypadku to niebezpieczne w taki sposób myśleć. Nie można wychodzić na szczyt kiedy wiatr wieje z prędkością 100 km /h tylko po to, żeby pojawić się w serwisie informacyjnym.
Ja na szczęście nie miałam nigdy takiej sytuacji, żeby ktoś ode mnie wymagał takich rzeczy, ale chciałabym przestrzec przed tym młodszych. Koniec końców, tam na górze trzeba najpierw się wspinać, a dopiero później wywiązywać z tych wszystkich zobowiązań wobec sponsorów. To nie może być tak, że tam jesteśmy zaabsorbowani, a góry są na dziesiątym planie.
Zdarza się tak?
Zdarza się.
Dlaczego, skoro zdobywanie pieniędzy jest tak absorbujące, ty nie wspinałaś się w ramach programu prowadzonego przez Artura Hajzera? Tak nie byłoby łatwiej?
Wiesz co, on mi to nawet proponował, ale ja nie chciałam. Głównie dlatego, że nie chcę się wspinać zimą i uczciwie mu o tym powiedziałam.
Zima jest zbyt niebezpieczna?
To kwestia indywidualnego podejścia. Ja nawet nie jestem w stanie powiedzieć, czy to lubię. Zima to jest przede wszystkim czekanie na wejście, czasem po dwa miesiące. To raczej walka z żywiołem.
Za mało akcji?
Trzeba to lubić. Poza tym, ja chyba nie lubię dużych programów (śmiech).
Stworzyłaś swój własny.
I mogę go w pewien sposób kreować. Artur natomiast stworzył program, w którym przygotowywał ludzi, brał tych, którzy nie byli nigdy tak wysoko, więc działał w modelu: kierownik plus zespół. Ja zawsze miałam małe wyprawy, w których musieliśmy się po prostu dogadać.
Uważasz, że mu się udało?
Udało mu się ożywić ducha w polskim himalaizmie. Myśmy się zresztą o ten jego program bardzo często spierali – on miał na to swój pomysł, ja pokazywałam błędy, które moim zdaniem popełniał. Myślę, że gdyby Artur prowadziłby go dalej, cały czas by go poprawiał.
Myślisz, że znajdzie się ktoś, kto będzie to kontynuował po jego tragicznej śmierci na Gaszerbrum I?
Nie widzę teraz takiej osoby. Bo oprócz tego, że potrzeba tu sporo doświadczenia i charyzmy, to jeszcze trzeba być dobrym menadżerem.
Hajzer mówił w wywiadach, że 90 proc. jego pracy odbywa się za biurkiem.
Ktoś, kto nie organizował wyprawy nie zrozumie, ile to wysiłku. Samo to, że można wykonać 200 telefonów dziennie. Bo ten nie odbierze, ten nie zrozumie, tu jest inna mentalność, ten mówi dziwnie po angielsku... Artur organizował duże wyprawy, zabierał po 10 osób.
A tobie też dzwonienie zajmuje 90 proc. czasu?
Staramy się dzielić pracą. Rafał przy Makalu wziął na siebie całe cargo, całą apteczkę. Uczestnicy też powinni być zaangażowani w przygotowania, bo wtedy im bardziej zależy. Nikt ci wtedy nie powie: a fatalnie to zorganizowałaś i to jest kicha.
Myślę, że to był problem Artura. On to wszystko organizował, a ludzie do końca nie wiedzieli, ile on w to wkładał pracy. Myślę, że to też mogło spowodować, że on taki zmęczony pojechał na tę ostatnią wyprawę...
Mówiłaś o tym, że nie można dać się zwariować mediom. Ale ty sama zawsze robisz mnóstwo zdjęć na wyprawie.
Zawsze zabieram aparat fotograficzny. Na początku ważne było dla mnie to, żeby mieć pamiątkę, w końcu wchodzisz gdzieś, gdzie będziesz raz w życiu. Dopiero później się okazało, że to ważne, żeby dokumentować przejścia. Po tym, jak parę osób oszukało, że było na szczycie.
Zaufanie przestało wystarczać?
Wydaje mi się, że przestaje być zasadą dopiero, jak ktoś zaczyna kręcić: a to zapomniał aparatu, a to wyładowały mu się baterie. No bo ile razy może się ta bateria wyładować?
Tobie zdarzyło się powiedzieć kilkakrotnie: tego człowieka na szczycie nie było.
To prawda. Przestałam być lubiana, ale uważam, że to chamówa, że tak nie wolno robić. Jak zawracam 100 metrów pod szczytem, mówię to otwarcie. Bo dlaczego nie?
Ambicja?
Nie wiem, o co chodzi. Ktoś myśli, że stanie się kimś ważniejszym, jeśli powie, że był na szczycie? Nie zgadzam się na to. Jak chcesz się wspinać, to respektuj zasady. Jedną z nich, nie tylko we wspinaniu, jest to, że mówimy prawdę.
Gdyby nie twoje materiały, Koreanka Oh Eun-sun byłaby uznawana za pierwszą kobietę, która zdobyła wszystkie ośmiotysięczniki.
Byłam na Kanczendzondze w tym samym sezonie co ona, poproszono mnie o pokazanie moich zdjęć ze szczytu. I faktycznie były tam pewne rozbieżności. Później ona zaczęła tłumaczyć, że zdjęcie, które pokazała było zrobione 200 m niżej. Koniec końców wzięło ją pod lupę środowisko koreańskie, powołano tam specjalną komisję do wyjaśnienia tej sprawy. Stwierdzono, że ona nie weszła na Kanczendzongę i prawdopodobnie też na jakieś inne szczyty.
To jest żenująca sytuacja. Nie chciałabym o tym więcej gadać, bo to zaprzeczenie gór. Wolałabym mówić o czymś fajnym.
To powiedz o czymś fajnym.
Dużo jest sytuacji, że ludzie sobie pomagają. Na przykład na Makalu w tym roku zdarzyła się taka sytuacja: przed nami na szczyt wchodziła międzynarodowa ekipa, można powiedzieć, że było to wręcz komercyjne wejście. Ekipa była pozbierana z różnych części świata, był w niej jeden Gruzin, bardzo dobry wspinacz, były wojskowy. I była tam Amerykanka, która wchodziła na szczyt z butlą z tlenem i z szerpami. Od samego początku ta dwójka nie znalazła wspólnego języka. On twierdził, że ona jest rozpuszczoną fruzią, ona, że on jest strasznym gburem.
Kiedy poszli na szczyt, okazało się, że szerpowie zostawili Amerykankę. W dodatku coś stało się z jej butlą. Była już tak wyczerpana, że usiadła i powiedziała, że nie idzie nigdzie dalej, trudno, że musi spędzić tam noc. Jedyną osobą, która się nią zainteresowała był ten Gruzin, z którym przez dwa miesiące się szczerze nienawidzili. Stanął nad nią i zaczął krzyczeć: „rusz dupę! Złaź na dół”. Tylko w ten sposób umiał się wysławiać. Ona zaczęła się opierać, a on potraktował ją jak wojskowy traktuje rekruta. „Wstawaj, bo będę cię ciągnął za włosy, albo ruszę cię kopniakami”. Ona tak się wkurzyła, że z tej całej złości zaczęła schodzić na dół. W obozie drugim on jej zrobił herbatę, dał jej śpiwór, napoił ją. Gdyby nie on, ona na pewno by się poodmrażała. Być może umarłaby wycieńczona.
Brakuje tylko ślubu na koniec (śmiech).
Są super przyjaciółmi. Teraz się zastanawiają, czy nie pojechać razem na wyprawę.
Fajna jest też twoja historia. Nasi czytelnicy uwielbiają takie scenariusze: odeszła z korporacji, by wspinać się w Himalajach...
Ja też je uwielbiam!
Ludziom się wydaje, że nie da się połączyć pasji z życiem zawodowym.
To wymaga przede wszystkim tego, by zaryzykować. Ja przez dwa lata zastanawiałam się, czy odejść z dużej firmy. W tym momencie rezygnujesz z fajnej posady (bo moja była akurat fajna), stałych zarobków. Ale mi zawsze zależało na tym, żeby moja pasja była moją pracą.
Kiedy prowadzę trekkingi w Nepalu (bo między innymi tym zajmuję się zawodowo, kiedy się nie wspinam), myślę, że nie ma nic fajniejszego. Oczywiście czasem narzekam: znowu muszę wsiąść w samochód, znowu muszę gdzieś wyjechać, a już tak marzę, żeby spędzić parę nocy we własnym łóżku, a nie w hotelu, albo namiocie. Myślę wtedy: ok, Kinga, to chciałabyś pracować w korporacji? Nie. I już wszystko mi się podoba. Wybrałam to, co chcę robić i muszę konsekwentnie tą drogą podążać, inaczej zawsze byłabym na jakimś rozdrożu. To byłby jeden wieczny konflikt – teraz jestem tu, w pracy, a zaraz wyjeżdżam w góry, muszę się jeszcze przygotować, zorganizować wyprawę. Tak naprawdę wszystko robiłabym po łebkach. I myślała: kurde, no nie warto.
Wyborażasz sobie, co będzie kiedy już nie będziesz wchodzić na ośmiotysięczniki?
Wyobrażam sobie doskonale, to naturalne, że góry nie zawsze będą tak intensywnie obecne w moim życiu. Nawet jeśli to będą kilkudniowe wyjazdy w Tatry, czy Alpy, to i tak będę szczęśliwa. Wielu wspinaczy, kiedy wraca z gór, nie wie, co ze sobą zrobić. Ja po Makalu wzięłam dzieci brata na wakacje.