- Słychać trzaski, krzyki, łamane kości, ale nikt nie wie, co tak naprawdę się dzieje - mówi poseł Solidarnej Polski Arkadiusz Mularczyk o aferze związanej z wiceministrem MON gen. Waldemarem Skrzypczakiem. - Musi chodzić o grubą sprawę - dodaje parlamentarzysta w "Bez autoryzacji".
Oglądał Pan mecz? Warto było zapłacić Waldemarowi Fornalikowi 3 miliony złotych za jego pracę?
Arkadiusz Mularczyk: Oglądałem. W finansowaniu polskiej piłki jest coś patologicznego. Trenerzy i zawodnicy zarabiają ogromne pieniądze i nie ma żadnych efektów. To sytuacja, która musi bulwersować. Niewielu ludzi zarabia tak, jak piłkarze, a wyniki są mizerne. Ile można oglądać te same mecze: o wszystko, o honor, o pietruszkę?
Niestety, do złej gry Polaków już się przyzwyczailiśmy. Do niegodziwości polityków mniej – dzisiaj znowu zaskoczyła informacja, że w lubuskim okręgu Platformy działacze przekupują innych, by głosowali na nich w wyborach regionalnych. I nic się z tym nie dzieje?
To wszystko jest bardzo niepokojące. Służby nie są w stanie poradzić sobie z tego rodzaju przestępczością, załatwiactwem różnego rodzaju. Wykorzystywanie wpływów w polskiej polityce jest od góry do samego dołu. Jako poseł widzę to codziennie, ale nie tylko na górze, również na dole, na poziomie miasta. W tych sprawach państwo śpi, milczy.
Można robić o tym konferencje, ale dopiero po złożeniu doniesienia do prokuratury coś się zaczyna naprawdę dziać. A i tak politycy robią potem wszystko, by nic wielkiego się nie wydarzyło, by jakoś to się rozeszło po kościach. Państwo to dzisiaj przykład degrangolady...
I jest coraz gorzej?
Nie wiem, w jakim kierunku to będzie szło. Prywaty, załatwiactwa? Zaczyna być tak, że wygrywa tylko bogatszy, silniejszy.
Pana zdaniem proceder opisany przez Bożenę Sławiak to już przestępstwo? Sytuacja, w której ktoś pozwala na specjalnych warunkach kupować ziemię, a w zamian dostaje wierny głos w wyborach?
Myślę, że można by to zakwalifikować jako tzw. płatną protekcję, powoływanie się na wpływy w celu odniesienia korzyści. W tym wypadku mieliśmy do czynienia z korzyścią partyjną. To straszne, że tego typu profity, polityczne, osiąga się w taki sposób. Za pozycję w partii załatwia się komuś korzyść majątkową. To budzi fatalne skojarzenia i są to przesłanki do uznania tego za powoływanie się na wpływy.
Jeśli już przy przekupstwie i wpływach mowa, jak Pan ocenia sytuację związaną z wiceministrem Skrzypczakiem i odwołaniem z SKW gen. Noska? Poważna sprawa, niewiele się o niej mówi...
Dziwię się, że dochodzi do odwołania szefa SKW, a opinia publiczna nie otrzymuje na ten temat żadnych informacji, wszystko toczy się w atmosferze skandalu. Komisja Obrony Narodowej nie zajęła się tym wystarczająco uważnie, z kolei w komisji ds. Służb specjalnych brak jest informacji, które pokazywałyby, co się tam dzieje.
A dzieje się?
Coś się dzieje na pewno, tylko nie wiadomo, co. Może to jeden z elementów walki o wpływy, chodzi o polityczną przewagę, a może o jakiś kontrakt. Trudno powiedzieć. To klasyczna walka pod dywanem: słychać trzaski, krzyki, łamane kości, ale nikt nie wie, co tak naprawdę się dzieje.
W tej sprawie należy stawiać pytania, opinia publiczna musi wiedzieć co się kryje za tym konfliktem. To są poważne sprawy. Jeśli jedna z osób zamieszanych w aferę, gen. Nosek, został odwołany, to musi chodzić o grubą sprawę. Ja uważam, że jeśli dochodzi do takich patologii, ostrych decyzji, to jakieś informacje powinny być podawane mediom. Nie wszystko, bo być może część z nich jest tajna, ale jakiś komunikat ze strony ministerstwa powinien być. Milczenie nie pomaga rozwiązać tej sprawy.
Milczenie wychodzi nie tylko MON-owi, ale też Hannie Gronkiewicz-Waltz. Przez całą kampanię referendalną milczała o tym, że nie będzie mostu zastępczego podczas 2-letniego remontu mostu Grota-Roweckiego. Prezydent nie odwołano, referendum kosztowało trzy miliony, Solidarna Polska je wspierała. Czy dzisiaj może Pan powiedzieć, że to referendum się opłacało, skoro Hanna Gronkiewicz-Waltz nie została odwołana?
To trudne pytanie, bo dotyczy tego, jakie powinny być koszty demokracji. Trzy miliony złotych to dużo, ale demokracja kosztuje. Innego systemu, póki co, nie wymyślono. Ten nie jest idealny, ale akurat referendum miało byćbatem na władzę i ten bat został użyty. Proszę zauważyć, że pani prezydent stała się nagle bardzo pracowita, otwarta, rozmawia z mieszkańcami, chociaż przez ostatnie 6 lat miała ich, opinię publiczną i dziennikarzy w nosie.
Myślę, że w sprawie referendum aspekt wychowawczy został osiągnięty. To może podziałać na innych prezydentów, wójtów, burmistrzów, którzy zapominają, kto ich powołał. Może to referendum sprawi, że wielu z nich sie nad tym zastanowi, a tym samym – pozwoli nam to uniknąć kolejnych referendów w przyszłości.