– Nawet większość rodowitych warszawiaków ma babcię, prababcię albo praprababcię, która mieszkała na wsi. I raczej w chłopskiej chacie, a nie w pięknym dworku. Ale to nie jest powód do wstydu – mówi Mateusz Piotrowski ze stowarzyszenia “Folkowisko”. W rozmowie o polskiej wsi opowiada o zadziwiającej w chłopskim społeczeństwie pogardzie dla prowincji i o tym, czego współcześni Polacy nie chcą wiedzieć o swoich korzeniach.
W ramach akcji “Jestem ze wsi” członkowie stowarzyszenia “Folkowisko” nadali Warszawie i Krakowowi “prawa wiejskie”. W czerwcu w stolicy zwrócili uwagę mediów happeningiem “Robimy wiochę”, zachęcającym warszawiaków, by przyznali się do swojego wiejskiego pochodzenia.
Wytrwale promują kulturę ludową i walczą z przejawami współczesnej “chamofobii”, czyli pogardy wobec wsi i jej mieszkańców. O tym zjawisku w naTemat opowiada jeden z liderów stowarzyszenia – Mateusz Piotrowski.
Rafał Ziemkiewicz stwierdził przy okazji warszawskiego referendum, że “Hannę Gronkiewicz-Waltz popiera wiocha, słabo wykształcony element napływowy”. To mocne słowa. Czy w Polsce trzeba się wstydzić tego, że jest się ze wsi?
Mateusz Piotrowski: Oczywiście znam ten cytat, ale muszę ci powiedzieć, że problem nie dotyczy tylko Ziemkiewicza. Maciej Klimczak, podsekretarz w kancelarii prezydenta wzywał do bojkotu referendum mówiąc „Nie dajmy się słoikom!”. Przykłady można mnożyć. Polskie elity, choć często podzielone, akurat w tym aspekcie są zgodne: zupełnie ponad podziałami prezentują to, co nazywamy „chamofobią”, czyli po prostu pogardę dla tych, którzy są na dole społecznej drabiny. A zwłaszcza dla tych, którzy wywodzą się ze wsi. Wyraźnie widać to w języku. Słowo “wieśniak” ma zdecydowanie negatywny wydźwięk. Coś, co jest “wieśniackie”, jest słabe, obciachowe. Podobnie jest ze słowem „słoik”. Przeciwstawianie sobie „słoików” i „rodowitych” służy budowaniu podziału i nakręcaniu sporu, który jest zupełnie jałowy.
No nie wiem, czy taki jałowy. Z punktu widzenia ludzi urodzonych w Warszawie to, że przyjeżdża tu tyle osób z całej Polski bywa realnym problemem: choćby dlatego, że zaostrza się konkurencja o pracę.
Ale przecież problemy na rynku pracy nie wynikają z tego, że ktoś jest z Warszawy, a ktoś nie jest. Przyjrzyjmy się sprawie na przykładzie: ja pracuję w call center, ty pracujesz w call center, ja jestem ze wsi, ty jesteś tzw. “rodowitym warszawiakiem”. Obaj nie zarabiamy nawet minimalnej pensji krajowej (bo przecież żaden z nas nie ma umowy o pracę, tylko zlecenie, więc nie obowiązuje nas ustawodawstwo o płacy minimalnej). Zarabiamy więc jakieś marne grosze i wedle ciebie ty masz być moim głównym wrogiem jako rodowity warszawiak, a ja twoim jako słoik? Chyba nie tędy biegną główne linie podziału? Problemem nie są „słoiki”, ale brak pracy dla młodych ludzi.
Okej, niech ci będzie (śmiech). A w czym objawia się “chamofobia” poza sferą języka?
W konkretnych decyzjach politycznych i gospodarczych. Przyjrzyjmy się np. rządowemu planowi wieloletniego rozwoju Polski „Polska 2030”. Jest on oparty na tzw. modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnym. Ten model przypomina tzw. „trickle-down economics”, czyli doktrynę opartą na założeniu, że państwo powinno pomagać bogatym (np. poprzez ulgi podatkowe), a wtedy trochę tego bogactwa “skapnie” także na biedniejszych. Niestety, ta doktryna po prostu nie działa. W krajach, gdzie została wprowadzona w życie obniżyły się realne dochody osób średniozamożnych i niezamożnych – zyskali tylko najbogatsi. A jednak w Polsce idea „skapywania” została przeniesiona z poziomu bogatych i biednych jednostek na poziom relacji między bogatym „centrum” a biednymi „peryferiami” w ramach kraju.
“Inwestujmy w duże miasta, a one staną się lokomotywami postępu dla całego kraju”, czy tak?
Właśnie! Rząd liczy się na to, że jeśli pomożemy najbogatszym obszarom metropolitalnym, to wtedy może z tego pańskiego stołu spadnie też trochę okruchów dla „peryferii”. Trudno jednak powiedzieć, żebyśmy mieli do czynienia z jakąś „dyfuzją”, czyli rozlewaniem się bogactwa, Obecna polityka prowadzi do tego, że nierówności między centrum a peryferiami zamiast się zmniejszać tylko się pogłębiają.
W jaki sposób?
Kładzie się nacisk na społeczną mobilność, a jednocześnie likwiduje się połączenia kolejowe i autobusowe. Mówi się dużo o gospodarce opartej na wiedzy, a jednocześnie zamyka się wiejskie szkoły, które często pełnią funkcję jedynego poza kościołem ośrodka kultury i integracji dla lokalnej wspólnoty. Wskazuje się na konieczność tworzenia na prowincji pozarolniczych miejsc pracy a zamyka się np. sądy, urzędy pocztowe czy przychodnie. W ten sposób utrudnia się też mieszkańcom dostęp do usług publicznych. I to nie dotyczy tylko wsi, ale również mniejszych miast, związanych z obszarami wiejskimi Co więcej – podobną politykę stosuje się w większych miastach – w tym również w Warszawie. Zupełnie nie dba się o spójność społeczną.
Jakiś przykład?
W wielu szkołach mamy do czynienia z faktyczną segregacją. W jednych klasach umieszcza się dzieci „zdolne” a w innych „niezdolne”. W powiatowych gimnazjach często tworzy się osobne klasy, do których zsyła się dzieci wiejskie i dzieci z „gorszych” dzielnic miasta – i specjalne klasy dla dzieci małomiasteczkowej elity (lekarzy, wyższych urzędników itd.). To sposób na „równanie w dół”. Dziecko, trafiając do klasy, do której „zesłano” uczniów, którzy mają problemy z nauką myśli sobie: „widocznie do niczego się nie nadaje, więc po co mam się starać?”. Likwidując mniejsze szkoły i upychając dzieci niczym sardynki w puszce w szkołach-molochach uniemożliwia im się rozwój. No bo czego może nauczyć się dziecko w czterdziestoosobowej klasie?
A powiedz mi proszę, na czym dokładnie polegała akcja “Jestem ze wsi”, którą prowadziliście jako Stowarzyszenie „Folkowisko”?
Zaczęło się od facebookowego profilu „Jestem ze Wsi!”. Publikowaliśmy memy, eseje, wywiady czy wiejską muzykę. Z pomocą zaprzyjaźnionych muzyków z Kapeli ze Wsi Warszawa i Żywiołaka zorganizowaliśmy happeningi, podczas których nadaliśmy Warszawie
i Krakowowi „prawa wiejskie”. W Gorajcu - wsi z którą jest związane jest nasze stowarzyszenie - urządziliśmy też „Dzień Swobody”, żeby uczcić rocznicę zniesienia pańszczyzny. Towarzyszył temu m.in. koncert zespołu R.U.T.A., który przypomina chłopskie pieśni buntu, „gra wiejska”, podczas której można było poczuć na własnej skórze los pańszczyźnianego chłopa i debaty o polskości i wiejskości. Zrekonstruowaliśmy też obraz i odnowiliśmy krzyż, którzy mieszkańcy naszej wsi ufundowali ponad 150 lat temu na pamiątkę „zdobycia swobody”.
Jaki był cel tej akcji?
Chodziło nam nie tylko o pokazanie bogactwa wiejskiej kultury (które, swoją drogą jest zdumiewające!). Chcieliśmy też przypomnieć, coś co zostało wyparte z naszej pamięci i świadomości - czyli pańszczyznę. Los pańszczyźnianego chłopa niewiele różnił się od losu czarnego niewolnika na plantacji na południu USA czy na Karaibach. Trzeba głośno powiedzieć, że w Polsce przez kilkaset lat panowało właściwie niewolnictwo. A my – w przytłaczającej większości - jesteśmy potomkami tych niewolników. Prawie wszyscy wyrastamy ze wsi, prawie wszyscy mamy chłopskie korzenie i wiejskich przodków, w pierwszym drugim albo dziesiątym pokoleniu.
Liczby pokazują jasno, że zdecydowana większość z nas ma chłopskie pochodzenie. Przecież przed wojną 70% procent mieszkańców tego kraju to byli chłopi. Ziemianie stanowili zaledwie 0,3% mieszkańców Polski. Więc nawet większość rodowitych warszawiaków ma babcię, prababcię albo praprababcię, która mieszkała na wsi. I raczej w chłopskiej chacie a nie w pięknym dworku. Ale to nie jest to żaden powód do wstydu - i to właśnie chcieliśmy pokazać organizując akcję „Jestem ze Wsi!”
Ale przecież polska kultura zbudowana jest na tradycji szlacheckiej, pańskiej, a nie chłopskiej.
Nie chcemy wcale wyrzucać kultury sarmackiej na śmietnik, bo to też jest piękna i bogata tradycja. Nie zamierzamy przeprowadzać jakiejś kulturowej czystki, tylko pokazać, że ta kultura miała też drugą, ciemniejszą stronę – czyli właśnie pańszczyznę, z której wywodzi się pogarda „panów” dla „chamów”. To jeden z powodów, dla którego często wstydzimy się wsi i jej kultury. Przez to nasza tożsamość jest zubożona a nasza wizja historii uproszczona.
Niedawny przykład: 12 września była rocznica odsieczy wiedeńskiej, no i wszyscy byliśmy bardzo dumni, husarze trafili na okładki tygodników, napawaliśmy się narodową dumą, że oto MY pobiliśmy Turków. Ale pozostaje pytanie, co to znaczy “my”? I czy mamy na pewno na myśli naszych przodków? Bo jeśli zdecydowana większość Polaków ma chłopskie pochodzenie, to może warto spojrzeć np. na historię Sobieskiego z innej strony – od dołu, z perspektywy zwykłych ludzi, a nie elit. Wtedy zobaczymy coś więcej, coś co nie mieści się w oficjalnej wersji historii.
Co takiego?
Niewiele osób wie, że Jan III Sobieski krwawo stłumił powstanie chłopskie na Podhalu. Górale, chłopi, wypędzili stamtąd królewskie wojska, które mocno dawały się we znaki mieszkańcom. No i Sobieski jeszcze jako hetman wielki koronny krwawo to wolne Podhale spacyfikował. Pokonał górali w bitwie, o której się nie mówi - w bitwie panów z chamami.
Jeśli tylko przyjrzymy się dokładniej historii, to znajdziemy mnóstwo takich przykładów. I wiele z nich jest bardzo inspirujących – daje przykład nowoczesnego myślenia o państwie i oddolnej, społecznej samoorganizacji. Mieliśmy w II RP coś takiego, jak Wielki Strajk Chłopski. Ludzie upomnieli się wtedy o sprawy, które dziś - po 80 latach - znów są bardzo aktualne. Organizatorzy strajku chcieli, by obywatele mieli większy wpływ na decyzję podejmowane przez władzę (także na poziomie lokalnym) i o to, by państwo w końcu zaczęło walczyć z kryzysem gospodarczym. Władza zareagowała represjami. Zginęło ponad 40 osób. I te chłopskie ofiary nie mieszczą się w narodowym panteonie. Ich śmierć nie została uznana za „bohaterską”.
To zresztą chyba wpisuje się w generalne idealizowanie w dzisiejszych czasach dwudziestolecia, z którego pamiętamy tylko piękne polskie dworki i eleganckie miasta.
To prawda. “Pan w cylindrze i ufryzowana dama pędzą razem w automobilu” (śmiech). A tymczasem II RP to było państwo, gdzie 0,6 proc. ziemiańskich gospodarstw posiadało 44 proc. całej ziemi! Więc koncentracja bogactwa była ogromna.
Ci bogaci i eleganccy ziemianie stanowili jednak tylko bardzo wąską, elitarną grupę. A chłopi, zwłaszcza na wschodzie kraju, żyli w skrajnej biedzie.
Tak. Cały ten system przekładał się na ówczesne problemy gospodarcze – niepokojąco podobne do dzisiejszych. Mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem tzw. nożyc cenowych. Koncentracja ziemi w rękach wąskiej grupy powodowała, że chłopi byli zbyt biedni, żeby w ogóle brać udział w rynku. Nie było ich stać na artykuły przemysłowe: zapałki, cukier, to były w czasie Wielkiego Kryzysu na wsi niemal dobra luksusowe.
Mój dziadek, który był wtedy dzieckiem opowiadał mi, że bawiąc się z kolegą, poprosił go, żeby przyniósł chleb, a tamten odpowiedział, że nie da rady, bo chleb jest pod kluczem. To pokazuje, jaka była sytuacja ekonomiczna wsi. Chłopi, którzy stanowili ogromną większość mieszkańców nie mieli pieniędzy, nie było więc rynku zbytu na produkty wytwarzane przez przemysł. Gospodarka dusiła się więc w swoistej pętli. Pytanie brzmi, czy my wciąż nie tkwimy w tego typu peryferyjnej kondycji?
Jakie tu widzisz podobieństwa?
Dane Eurostatu wskazują, że – wbrew temu co się często mówi - koszta pracy w Polsce są bardzo niskie. Również udział pensji w PKB należą do najniższych w UE i systematycznie spada. Jak wskazują ekonomiści, tacy jak Krzysztof Mroczkowski, sprawia to, że pojawia się problem z efektywnym popytem. Firmy nie chcą inwestować w rozwój produkcji, bo boją się, że nie będzie komu kupić ich towarów. Konsumpcja spada, gospodarka spowalnia i znowu mamy do czynienia z czymś analogicznym do sytuacji II RP. I to nie jest tylko kwestia analogii, tylko jak mówią historycy, “struktury długiego trwania”.
Ten mechanizm funkcjonuje w polskiej peryferyjnej gospodarce od czasów szlacheckich. Szlachta miała zapewnioną darmową lub bardzo tanią siłę roboczą. dlatego nie miała impulsu, by inwestować w jakiekolwiek innowacje. Taniej było zatrudnić w polu kobiety niż kupić żniwiarkę. Dziś w pewnym sensie wciąż w tym tkwimy, nie konkurując innowacyjnością, tylko tanią siłą roboczą.
Tylko teraz montujemy kuchenki, a nie pracujemy w polu? (śmiech)
Tak, strukturalnie to jest to samo – jesteśmy półperyferiami. Dominują słabo opłacane usługi, wytwarzanie półproduktów i dóbr nisko przetworzonych. Jeremi Mordasiewicz, dyżurny ekspert PKPP “Lewiatan”, powiedział niedawno, że “jedynym surowcem naturalnym Polski jest tania siła robocza”. To jest właśnie myślenie folwarczne.
Szlachta czy ziemiaństwo zawsze stanowiła mniejszość. Przecież także dziś jej potomkowie stanowią niewielką grupę: większość nas wywodzi się z chłopstwa. Czy nie jest więc tak, że kpiąc z “wieśniaka”, śmiejemy się z samych siebie?
Tak. Dzisiejsze “szlachectwo”, z wyżyn którego patrzy się na “chamów” jest tak naprawdę mitem. To dorabianie sobie koligacji. Ta pańska pogarda dla chamów została przyswojona przez tzw. nowe mieszczaństwo, czyli przez ludzi, którzy niekoniecznie muszą się podpisywać pod tradycją szlachecką. Wielu z nich uważa się za Europejczyków i gardzi “burakami”, nie chcą mieć nic wspólnego z tymi jakimiś “panami Marianami” z wąsami. Dla nich wieś, zaścianek, ciemnota i prowincja to jest jedno i to samo. Warto wyjść poza te stereotypy i inaczej spojrzeć na naszą przeszłość i teraźniejszość.