Egzamin trwał 15 minut, ja brałem 100 zł, więc jak za taką robotę to niezła stawka – opowiada mi Marcin*, który za pieniądze zdaje egzaminy innych studentów. Z przedmiotu, który "uwala" co semestr przynajmniej połowa zaliczających. Część z nich gotowa jest zapłacić, byle tylko nie poprawiać w nieskończoność.
Są takie przedmioty na studiach, których nie zdaje co najmniej połowa studentów. Wykładowcy zazwyczaj twierdzą, że studentom nie chce się uczyć. Studenci twierdzą, że egzaminy są diabelsko trudne, a ich poziom jest narzucany przez władze uczelni – bo przecież wiadomo, że za egazminy warunkowe trzeba płacić. Takie przedmioty, które gremialnie "koszą" studentów, są praktycznie na każdej uczelni, na każdym kierunku studiów.
Metod na zdanie może być wtedy kilka. Zazwyczaj studenci zdają, dopóki im się nie uda. Niektórzy jednak wolą iść na skróty – szczególnie, jeśli kilka razy już im się nie udało. Ale ściągać nie każdy potrafi i nie każdy chce. Z pomocą wtedy przychodzą osoby, które za pieniądze zdadzą za nas egzamin – mimo że jest to nielegalne i do tego niezbyt proste w wykonaniu.
Marcin, który na swoim wydziale zdał już za inne osoby 9 egzaminów (z tego samego przedmiotu), mówi wprost: akurat na wykładzie, który "kosi" tam studentów, on czuje się jak ryba w wodzie.
Jak Marcin zaczął brać kasę za egzaminy
- Los chciał, że gdzieś w połowie semestru zostałem skreślony z listy studentów, chodziłem na zajęcia, ale już formalnie nie było mnie na liście studentów, wykładowcy nie sprawdzali listy obecności ani nic z tych rzeczy. Podobnie było z egzaminami – opowiada. Jak wspomina, przygodę z pisaniem egzaminów za innych zaczął od swojego kumpla, który kilka razy oblał egzamin z tego przedmiotu. - On musiał przez to powtórzyć rok, a że był na wieczorowych, to także zapłacić za studia – dodaje. Kumpel wpadł na pomysł, żeby Marcin pomógł mu jakoś zdać ten egzamin, skoro jest z przedmiotu dobry.
- Ja nie byłem już wtedy aktywnym studentem, ale pomyślałem, że pomogę przyjacielowi i wejdę z nim na egzamin – opowiada Marcin. Zanim studenci przystąpili do akcji, poznali zwyczaje wykładowcy. U niego na egzaminie pojawiała się masa studentów – tych "aktualnych" i tych z poprzednich lat, którzy wciąż borykali się z brakiem zaliczenia. - A że doktor prowadził dwa przedmioty (o mniej więcej podobnej tematyce – przyp. red.), to chaos był podwójny, bo zapraszał w jednym terminie wszystkich studentów, którzy mieli "coś do zdania" – wyjaśnia Marcin.
Dużo studentów, mały problem
Na samym egzaminie doktor dopytywał każdego, który przedmiot zdaje i który raz. Wedle tego rozsadzał studentów tak, by obok siebie siedziały osoby z zupełnie różnymi arkuszami. - Nie namyślając się długo, na pytanie, jaki egzamin chcę zdawać, wskazałem jeden z tych, których nie zdawał mój przyjaciel. W ten sposób nas nie rozsadził i siedzieliśmy w jednej ławce – wyjaśnia Marcin.
Jak jednak zaznacza, to i tak niewiele dało, bo doktor był bardzo uważny i ściąganie u niego było równie trudne, co egzamin. - Dlatego, gdy już dostaliśmy kartki z pytaniami, zamieniliśmy się nimi od razu i wypełniałem pracę kolegi. Oczywiście, to ja wpisałem jego imię, nazwisko i nr albumu, bo można by rozpoznać różne charaktery pisma. Ja przystąpiłem do pisania, a kumpel miał za zadanie robić cokolwiek innego, niż patrzenie w sufit, bo to zawsze jest podejrzane – śmieje się Marcin.
- Egzamin dobiegł końca, zebrał prace, a tydzień później zobaczyłem moją "piątkę" w indeksie kolegi – kończy Marcin. Oczywiście, wykładowca, ponieważ studentów było bez liku, nie patrzył na nazwiska na pracach ani nie sprawdzał ich tożsamości – więc oszukiwanie w ten sposób było możliwe.
100 zł/15 min
- Wiadomość o pogromcy doktora rozeszła się błyskawicznie. Kumpel wysłał mój numer kilku swoim znajomym, którzy też nie mogli sobie poradzić. I tym sposobem, już za pieniądze, zdałem za kogoś ten sam egzamin już 9 razy i wciąż ktoś mnie o to prosi – mówi Marcin. Za zdanie egzaminu, w zależności od liczby powtórek i przedmiotu – czy jest to poziom pierwszy, czy drugi – bierze od 100 do 200 zł. - Zdarzało się, że zleceniodawcy byli tak zestresowani, że musiałem iść sam. Wtedy brałem więcej. Niektórzy też byli tak zdeterminowani, że płacili z góry – wspomina mój rozmówca. Prosi jednak o zachowanie pełnej anonimowości, bo jak mówi – nie chce mieć problemów z uczelnią, którą kończy, a z prawem tym bardziej.
Piotrek jest nieco mniej tajemniczy, w tym roku kończy studia – prawo na jednym z polskich uniwersytetów. I jest zdecydowanie bardziej zuchwały niż Marcin, bo egzaminy zdawał z różnych przedmiotów i na różnych wydziałach i uczelniach. - Miałem tylko kilka warunków, które musiał spełniać egzamin i wykładowca. Po to, żebym nie mógł wpaść – mówi nam.
Jego historia zaczęła się podobnie, co Marcina – od kolegi, który nie mógł poradzić sobie z egzaminem. Więc Piotrek zdał za niego. - Poszło tak gładko, że sam byłem zaskoczony. Wtedy, za pierwszym razem, byłem maksymalnie zestresowany. A jak się okazało, że Leszek zdał, to od razu do mnie zadzwonił i mówił, że za taką robotę to on by nawet zapłacił i że jestem genialny. Powiedziałem mu, że jak zna jeszcze kogoś, kto ma problem z egzaminami z prawa, to niech da znać, pomyślimy co można z tym zrobić. I tak się zaczęło – wspomina.
Jak oszukać bez dowodu
Warunki były proste: po pierwsze, musi to być wykład, na który chodzi co najmniej kilkudziesięciu, a najlepiej ponad stu, studentów i nie ma list obecności. Po drugie, wykład musiał być z prawa, ekonomii albo spraw związanych z historią lub polityką. Po trzecie, na egzaminie albo nie mogli sprawdzać tożsamości albo musiał to być ezgamin u takiego wykładowcy, który nie pamięta studentów. - Wtedy nawet jeśli ktoś sprawdzał tożsamość, zawsze mówiłem, że akurat zapomniałem dokumentów, bo spieszyłem się i wybiegłem z domu – opowiada Piotrek. Nie chciał używać cudzych dokumentów, bo choć niektórzy tak robią, to on uważał, że wtedy łatwo jest wpaść.
- Wykładowcy, którzy mają ponad setkę studentów na wykładzie, zazwyczaj pamiętają tylko tych, którzy regularnie chodzą na wykłady. Cała reszta to dla nich szara masa. Wystarczyło ubrać się jak typowy "studenciak", napisać egzamin i wyjść jak gdyby nigdy nic – wspomina nasz rozmówca.
Piotrek zdał w ten sposób ponad 30 egzaminów. Za każdy, w zależności od stopnia trudności, brał od 100 do 400 złotych. - Najwyższe stawki brałem od tych osób, które zdawały jeden przedmiot po kilka razy, bo tam stopień trudności był największy, no i szansa na wpadkę większa – podkreśla. Gdy zdawał za kogoś już któryś raz z kolei, stosował tę samą metodę, co Marcin – zamieniał kartki w trakcie egzaminu. - Wykładowcy notują przecież w głowie, że ktoś już przychodzi po raz 5-ty na egzamin – wyjaśnia.
Takie tam, dorabianie
- Wiadomo, że żyć się z tego nie da, ale dla mnie jako studenta to było takie dorabianie. Rzadko kiedy się do tego uczyłem, a sam egzamin to było maksymalnie 30 minut pracy, więc ja wychodziłem na duży plus – stwierdza Piotrek. Zapytany, czy nie miał kiedyś wyrzutów sumienia, wątpliwości moralnych odnośnie tego, co robi, odpowiada krótko: - Jak bym miał, to bym nie robił.
Takich osób jak oni jest dużo więcej. Niektórzy zajmują się tym "profesjonalnie", traktują jako metodę regularnego dorabiania, inni – robią to okazjonalnie. Najczęściej zaczyna się od prośby znajomego. Prawdopodobnie są na wszystkich rodzajach uczelni i da się znaleźć takiego speca z każdej dziedziny. Gdzie? Z polecenia znajomych albo... w internecie. Na Gumtree zdarzają się ogłoszenia z tej "branży" – zarówno od zleceniodawców, jak i zleceniobiorców.
Czy nie boją się, że ktoś oskarży ich o łamanie prawa? Piotrek odpowiada krótko: - Po prostu trzeba nie dać się złapać.