Po dziadku i ojcu jest trzecim pokoleniem operatorów filmowych w rodzinie Sobocińskich. Rodzina postawiła mu wysoką zawodową poprzeczkę, ale udowodnił, że ma talent. Jeszcze na studiach dostał wygrał nagrodę za swoją etiudę na festiwalu Camerimage. Piotr Sobociński junior ma 30 lat, a na koncie jedne z największych produkcji filmowych ostatnich lat. - Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby dostać pracę. Każdego roku więcej operatorów kończy szkoły filmowe niż powstaje filmów - mówi w rozmowie z naTemat.
Jest pan synem aktorki i operatora filmowego, również wnukiem operatora i aktorów – widział pan dla siebie w ogóle jakiś inny zawód niż związany z filmem?
Piotr Sobociński: Nigdy nie byłem pchany przez rodziców w stronę filmu. To się właściwie trochę samo wydarzyło. Tak się stało, że od dziecka w tym środowisku spędzałem czas. Jak nie byłem z dziadkami w teatrze, to byłem z rodzicami na planie. Mam takie obrazy w głowie – wózek na planie, rodzice, ja. Poza tym i mi i bratu, który też jest operatorem, to wszystko się ogromnie podobało, film, efekty – to była świetna zabawa.
Nadal pan tak myśli?
Tak. Film jest trochę zabawą, ale jest też ciężką pracą. Na pewno ciągnęło mnie do tego zawodu. Ale rodzice wcale tego nie chcieli. Pierwszy aparat fotograficzny dostałem od dziadków aktorów. Poczułem, że powinienem wybrać zawód operatora, kiedy zmarł mój ojciec. Miałem wtedy 17 lat. Mama wcale się nie ucieszyła. Tym bardziej, że mój brat, który od zawsze chciał być gitarzystą heavy metalowym i ciężko się do tego przygotowywał, skończył szkołę muzyczną, zmienił zdanie tuż przed maturą i teraz robi swój debiut pełnometrażowy: "Warsaw by night” w reżyserii Natalii Korynckiej.
Dziadkowie, rodzice i synowie – to już tradycja rodzinna.
To w sumie nie koniec. Chyba największym ciosem dla mojej mamy była informacja, że moja młodsza siostra, która dostała się na ASP na pierwszym miejscu, zrezygnowała i jest teraz na pierwszym roku aktorstwa w Akademii Teatralnej w Warszawie (śmiech). Mam tylko nadzieję, że moja półroczna córka nie pójdzie w nasze ślady.
Dlaczego?
Bo to bardzo trudne zawody i niepewna przyszłość. Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby dostać pracę. Każdego roku więcej operatorów kończy szkoły filmowe niż powstaje filmów... Ja mam dużo szczęścia, ale i tak zdarzają mi się kilkumiesięczne okresy, kiedy siedzę w domu i nic nie robię, bo nie ma propozycji. Trzeba się z tym nauczyć żyć, bo łatwo wpaść w paranoję.
Co ma pan na myśli?
Przychodzi czas wakacji, a ja boję się wyjechać, bo może akurat telefon zadzwoni i trzeba będzie szybko gdzieś jechać. Z kolei, jak już się pojawiają propozycje to jak na złość kilka równocześnie i trzeba wybierać. Ostatnio musiałem też zrezygnować z filmu, który bardzo chciałem zrobić, ale rodziła się moja córka i chciałem przy tym być. Produkcja nie mogła czekać. Tak się czasem dzieje.
Jak dostaje pan równocześnie propozycje dwóch filmów to co wpływa na decyzję? Tematyka? Nazwisko reżysera?
Jest wiele czynników. Scenariusz, reżyser, aktorzy, skład ekipy, terminy, również aspekt finansowy. Cieszę się, że jestem teraz w takiej sytuacji, że nie muszę brać wszystkiego, że mogę odmówić, kiedy czegoś nie czuję. Staram się zawsze wybierać film, który jest dla mnie czymś nowym, jest wyzwaniem.
W swojej filmografii ma pan jednak więcej dramatów, woli pan ten gatunek?
Ja się w ogóle dobrze czuję na planie i nie ma znaczenia gatunek filmu, chociaż chętnie bym zrobił jakąś komedię. Ważne, żeby to było coś wartościowego, a takie komedie robi się w Polsce niestety rzadziej. U nas powstaje głównie kino dramatyczne.
Lubimy dramatyzować?
Takie filmy jest prościej zrobić. Bazuje się na prostych uczuciach i emocjach. To stało się modne zanim jeszcze poszedłem do szkoły filmowej. Nie dotyczy to jedynie polskiego kina. Nie ma w tym nic złego, jeżeli jest to coś więcej, niż jedynie epatowanie tragedią. To żadna sztuka. Dla mnie w filmie musi być coś więcej niż tragedia - musi być historia.
W Polsce powstaje rocznie góra kilkadziesiąt filmów. To jedynie kwestia finansów?
Tak. Odkąd powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej zaczęło tych filmów powstawać więcej, więc to dowód że mamy potencjał i pomysłów nie brakuje. Filmy stają się też coraz lepsze, w przeciwieństwie do USA, gdzie są coraz gorsze. Właściwie zniknęły produkcje ambitne - średnio budżetowe, pozostały wielkie ekranizacje komiksów.
Nasze budżety filmowe nadal pozostają daleko w tyle porównując z Zachodem?
Tak, chociaż nie jest tak kiepsko jak jakiś czas temu. Na Zachodzie Europy budżety filmowe w porównaniu do Polski są jednak zwielokrotnione. Wynoszą tyle milionów euro, co u nas złotych.
Dotyczy to również wynagrodzeń dla operatorów?
Najbardziej opłaca się robić filmy w USA, gdzie okres przygotowawczy i zdjęciowy jest dużo dłuższy, ale to wcale nie prawda, że w Europie jest dramatycznie gorzej - Francja i Niemcy są już konkurencyjne pod kątem finansowym, odkąd dolar jest słaby. Za granicą za jeden film można się utrzymać cały rok, ja w Polsce nie dałbym rady. Relatywnie zarobki operatora są dobre, ale ta praca (jak już jest) potrafi bardzo wyczerpać fizycznie. Pracujemy po kilkanaście godzin na dobę, również w nocy i święta.
Jak się na waszej pracy odbijają tak ograniczone budżety?
Robienie filmu przy niskim budżecie to często walka, żeby on w ogóle powstał. Na dalszy plan spadają aspekty artystyczne. Dostajemy ograniczony czas i niestety zdarza się, że trzeba odpuścić, zrezygnować z lepszych i dłuższych ujęć, żeby zdążyć. Jeśli budżet filmów nie będzie większy, nie mamy praktycznie szansy być konkurencyjni na Zachodzie. Trudno jest też mówić o byciu twórczym. Ale oczywiście mam świadomość, że film jest komercją i musi się po prostu zwracać.
Często musi pan rezygnować ze swojej wizji, ustępować reżyserowi?
Operator jest wynajętym człowiekiem, ale jeśli wierzę w to, co myślę to staram się do swojej wizji przekonać na wszystkie sposoby. Jeszcze przed podpisaniem umowy spotykam się z reżyserem i rozmawiamy. Musimy ustalić, że robimy ten sam film, wypracować wspólną wizję. Potrafię zrezygnować ze swojej wizji, jeśli ktoś ma lepszy pomysł. Cieszę się, że do tej pory trafiałem na reżyserów, z którymi można współpracować, a nie na takich, którzy nie dają sobie pomóc.
Mam wrażenie, że rola operatorów w Polsce jest niedoceniana.
Tak szczerze, to mi to całkiem pasuje. Najchętniej siedziałabym w domu z rodziną i się nie wychylał. W Polsce rola operatora i tak jest inna niż poza Europą. Przeważnie bierzemy udział również przy pracy nad scenariuszem, dyskutujemy z reżyserem. W USA rola operatora bardzo często sprowadza się do szybkiego ustawienia światła. Nie ma wpływu na inscenizację, ruch kamery czy dobór obiektywu - tym wszystkim zajmuje się reżyser. Gdyby tak było u nas w kraju, nie wykonywałbym tego zawodu.
Świetne zdjęcia nie wystarczą?
Dla mnie najważniejsze jest, żeby kręcone sceny przekładały się na jakąś historię. Jestem operatorem, bo tę historię opowiadam obrazem. Czasem słyszę, że zrobiłem ''piękne zdjęcia'', ale nie o to chodzi. Ważne jest to, żeby moje zdjęcia pokazały właściwie historię, przesłanie. Oczywiście czasem muszą być piękne, ale pochwała za same piękne zdjęcia nie jest dla mnie żadnym komplementem.
Kilku polskich operatorów zdobyło uznanie w USA. Mamy tam silną pozycję?
W Hollywood mówi się nawet o ''polish mafia''. Pracuje tam naprawdę wielu polskich operatorów, również młodsze pokolenie się przebija. Był czas, kiedy równocześnie działało tam chyba 10 fantastycznych operatorów z Polski, m.in. Kamiński, Idziak, Wolski, Zieliński, mój ojciec. Robili fantastyczne i jedne z najlepszych filmów. Teraz część z nich wróciła do Europy, bo tak jak wspominałem, nie robi się już takich filmów jak kiedyś, trudniej zaspokoić ambicje.
A pan nie myślał o karierze w USA?
Właśnie z tego powodu nie śpieszę się, żeby tam jechać. Chcę współtworzyć historie, które mają jakieś przesłanie i jak na razie mam szansę robić to w Polsce.
Zaczynający się lada dzień Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych "Plus Camerimage" to jedna z imprez, która odbywa się dzięki środkom z Funduszu Promocji Kultury. Jakie znaczenie dla was, jako operatorów mają takie festiwale?
To jest fantastyczna sprawa. Na Camerimage jeździłem jeszcze w liceum. To był dla mnie niesamowity świat, ludzie podziwiali ojca i dziadka, właśnie tam zrozumiałem, że są kimś ważnym i świetnym w tym, co robią. Później, już na studiach, byłem zachwycony, że mogę się tam spotkać z takimi operatorskimi ''gwiazdami rocka''. Camerimage jest niesamowity, bo nie ma na tym festiwalu żadnych barier i podziałów. Można nie tylko oglądać filmy, ale także spotkać i porozmawiać się z największymi i najlepszymi operatorami na świecie i to jest niesamowite.
I można też zgarnąć nagrodę za etiudę filmową w Konkursie Etiud Studenckich, która daje szansę na rozwój kariery.
No tak (śmiech). To był mój pierwszy film - ''Zima". Jak okazało się, że wygrałem, byłem w szoku. Kompletnie zdziwiony i zaskoczony. Dzięki tej nagrodzie mogłem pojechać na festiwale do Cannes, Los Angeles, zobaczyłem swoją etiudę na naprawdę wielkich ekranach. Zacząłem pracę jako operator kamery przy dużych produkcjach. Najlepszym uczuciem był jednak moment, kiedy mogłem pokazać swój pełnometrażowy film "Róża” W.Smarzowskiego w konkursie głównym.
Nagroda upewniła pana, że wybrał pan właściwe zawód?
Jeszcze przed festiwalem wiedziałem, że chcę to robić. Długo czekałem na debiut. Zrobiłem 10 filmów jako operator kamery nim dostałem własny film. Dziś mogę powiedzieć, że to czekanie było najlepszą rzeczą, która mogła mi się przydarzyć. Dzięki temu nauczyłem się tego, czego musiałbym się boleśnie uczyć na własnych błędach. Wszedłem w zawód bardziej przygotowany, świadomy.
Z dystansem?
Hm... jestem dość emocjonalny, a w tym zawodzie rzeczywiście trzeba zachować dystans. Mam z tym problem. Mam też problem z oglądaniem własnych filmów. Oczywiście oglądam je setki razy w postprodukcji, znam je na wylot, ale zajmuje mi ogromnie dużo czasu, żeby spojrzeć na nie jako widz. Zawsze myślę, co mogłoby wyjść lepiej.
Jest pan niezadowolony z finalnej wersji?
Zawsze pozostaje niezadowolenie, bo finalna wersja nigdy nie jest tą, którą sobie wymarzę. Dobrze jest jak moje wyobrażenie uda się zrealizować chociaż w połowie (śmiech), ale nie rezygnuję i staram się nie popaść w rutynę. Każdy film staram się zrobić zupełnie inaczej, jakby był moim pierwszym.
Nad czym pan teraz pracuje?
''Bogowie'' Łukasza Palkowskiego z Tomaszem Kotem w roli prof. Zbigniewa Religi. Nie mogę nic więcej zdradzić (śmiech).
Piotr Sobociński junior - rocznik 1983, absolwent PWSFTviT w Łodzi. Syn aktorki Hanny Mikuć oraz operatora Piotra Sobocińskiego, wnuk operatora Witolda Sobocińskiego oraz aktorów Wandy Chwiałkowskiej i Bohdana Mikucia. Opertor kamery m.in. w filmie "Róża" (2011), "Układ zamknięty" (2013), drugi operator kamery w filmie "Katyń" (2007), "Plac Zbawiciela" (2006). Laureat Złotej Kijanki za film "Zima" w konkursie Etiud Studenckich na festiwalu Camerimage w 2004 roku. Nominowany do Polskich Nagród Filmowych - Orły w kategorii najlepsze zdjęcia do filmu "Róża".