4 grudnia 2003 roku rozbija się śmigłowiec MI-8 z premierem Leszkiem Millerem na pokładzie. Dotychczas mówiło się o cudzie i nieopisanej brawurze pilota, majora Marka Miłosza. 10 lat po katastrofie, ukrywane przez wojsko dokumenty wykazują jednak, że oprócz domniemanego cudu przyczyną wypadku były po prostu błędy załogi. Katastrofa MI-8 była zatem "preludium smoleńskim", o czym pisze Grzegorz Rzeczkowski w najnowszej "Polityce".
"Polityce" udało się poznać ustalenia komisji badającej wypadek rządowego MI-8. Niestety, jak się okazuje, odbiegają one znacznie od dotychczasowych badań przeprowadzanych nad katastrofą. Ba, wszystko wskazuje na to, że najważniejsze fakty zostały zwyczajnie zamiecione pod dywan. Dlaczego?
Po awaryjnym lądowaniu śmigłowca MI-8 z Leszkiem Millerem na pokładzie dopatrywano się całego szeregu przyczyn, które miały spowodować wypadek. Prokuratura stawia zarzuty pilotowi, w tym zarzut umyślnego sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa katastrofy powietrznej. Natychmiast po katastrofie zbiera się także specjalna komisja, która bada przyczyny katastrofy.
Wnioski nasuwają się same – zawinił pilot, który nie uruchomił właściwie instalacji przeciwoblodzeniowej. To z kolei doprowadziło do oblodzenia wlotów silników, a w konsekwencji do ich wyłączenia (nie mylić z awarią). Na czele komisji stoi jednak płk Ryszard Michałowski oraz gen. Ryszard Olszewski. Obaj bronią pilota, tłumacząc że ten nie był w stanie przewidzieć warunków atmosferycznych. Zachwalał go także sam Leszek Miller. Ostateczne Marek Miłosz został dwukrotnie uniewinniony przez sąd wojskowy.
Zamiecione pod dywan?
Niestety. Jak się okazuje lista błędów mogących doprowadzić do katastrofy jest dłuższa, niż mogłoby się wydawać. Z raportu końcowego komisji badającej wypadek, do którego ustaleń udało się dotrzeć "Polityce", wynika, że śmigłowiec był sprawny. Niemniej, nie powinien był w ogóle wystartować 4 grudnia z Wrocławia.
Z raportu jednoznacznie wynika, iż warunki atmosferyczne i organizacja lotów tego dnia nie zapewniała bezpiecznego wykonania zadania. Kolejnym aspektem wartym zaznaczenia jest także fakt, że cała załoga, tuż przed lotem śmigłowcem rządowym pracowała już od co najmniej 30 godzin. – To po prostu horror. Wręcz niewiarygodne, że tak wyeksploatowani ludzie wozili najważniejsze osoby w państwie – mówi "Polityce" Ignacy Goliński ekspert z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych.
Złe warunki atmosferyczne były kluczową przyczyną wypadku. Poniżej plus pięciu stopni Celsjusza (taka temperatura sprzyja oblodzeniu) instrukcja śmigłowca MI-8 nakazuje ręczne włączenie instalacji przeciwoblodzeniowej. Marek Miłosz pozostał przy ustawieniach automatycznych, tłumacząc się później, iż nie wiedział, że tego dnia warunki będą tak złe. Jak wynika z raportu, pilot po prostu nie wysłuchał lub też niedokładnie przeanalizował komunikat meteorologiczny wysyłany przy starcie z lotniska we Wrocławiu.
Oficjalny raport milczał także w sprawie innego, bardzo istotnego uchylenia popełnionego przez załogę. MI-8 wystartowało bowiem przy fatalnej, niedopuszczalnej wręcz dla takiej załogi, widoczności. Eksperci, do których dotarła "Polityka" mówią, że nie powinno w ogóle dojść do lotu.