Zapiekanka, bursztyny a może gofry? Tego na warszawskiej starówce mamy pod dostatkiem. Gorzej jeśli chcemy coś zjeść, posiedzieć w miłym miejscu, a co gorsze zabawić się. Po 22 z najbardziej turystycznego miejsca naszego miasta wieje nudą i grozą. Redakcja naTemat wraz z Jakubem Chojeckim, właścicielem jednego z niewielu ciekawych miejsc na starówce – Karmnika, próbuje dowiedzieć się, kto zabił Stare Miasto.
Sobotni wieczór. Jeden z pierwszych ciepłych tej wiosny. Nogi same rwą się do tańca i nocnych hulanek. Ruszam w miasto. Zagraniczne towarzystwo zobowiązuje. Wybieramy się na starówkę, w końcu trzeba pokazać cudzoziemcom odbudowane kamienice, klimatyczne uliczki i stukający bruk. Zamiast wibrującego Starego Miasta spotykamy ciszę. Nie zjesz, nie potańczysz, nie napijesz się. Puste uliczki straszą, tak samo jak restauracje i okienka za zapiekankami. Żyje tylko nocny sklep. Można kupić piwo i pójść na skarpę, trzeba tylko uważać na straż miejską, bo jej, jak na złość, w wymarłym mieście jest najwięcej. Uciekamy więc do Śródmieścia. Trochę to trwa, bo komunikacyjnie też nie jest najlepiej. W końcu udaje nam się wyrwać z zaklętego kręgu zamkniętych lokali i niebezpiecznych zakamarków. Jesteśmy z Warszawy, więc wiemy, gdzie się ewakuować. Co mają jednak zrobić ci, którzy odwiedzają nasze miasto po raz pierwszy?
Stare miasto to na ogół najbardziej żywa dzielnica miasta. Od Barcelony, przez Pragę ciągnę się sławne starówki kuszące ciekawą zabudową i niepowtarzalnym klimatem. W Poznaniu, Gdańsku czy Krakowie, jak nie wiesz gdzie pójść, zawsze możesz iść na stare miasto i mieć pewność, że znajdziesz coś dla siebie. Warszawa jest wyjątkowa. Starówkę omija się tu szerokim łukiem. Po pierwsze, trudno do niej dojechać komunikacją miejską, nie mówiąc już o samochodzie i parkowaniu. Po drugie, spotkać można na niej tylko zagubione wycieczki niemieckich emerytów. Po trzecie, nawet jeśli pokona się te dwie niedogodności okazuje się, że nie ma gdzie pójść, bo zwyczajnie nic tu się nie dzieje. Dlaczego? O fenomenie martwej starówki mówi Jakub Choiński, właściciel jednej z niewielu dobrze prosperujących knajp w tej części miasta, baru restauracyjnego Karmnik.
– W moim odczuciu trzy czynniki wpłynęły na obecny, martwy charakter starówki. Po pierwsze restauratorzy, którzy rozpuścili się w latach 90., kiedy starówka była mekką restauracyjną porównywalną z Nowym Światem. Obniżali jakość jedzenia i podnosili jego ceny, bazując na wycieczkach i zagranicznych turystach, których kiedyś było znacznie więcej. Swoim zachowaniem przyzwyczaili warszawiaków, że na Starówce jest drogo i niesmacznie. Po drugie: mieszkańcy, którzy po wielu bojach wygrali wojnę ze Starówką. Wyrzucili stąd Jazz Festiwal, Sylwestra, Święto Wiosny. Uczynili z turystycznego miejsca, sypialnie. Po trzecie warszawiacy, to nieprzyzwyczajone do trwonienia czasu na szwendanie się po mieście krakusy. Stolica pędzi za pieniędzmi. Jeszcze w latach 90. Stare Miasto funkcjonowało jako przestrzeń wspólna. Potem warszawiacy zakochali się w centrach handlowych. Od tej pory to ulubione miejsca na szwendanie się dla starych i młodych. Nasza starówka jest obecnie mało atrakcyjna, jeśli kogoś nie interesują dewocjonalia, bursztyny lub osławiony Żyd z pieniążkiem.
Zostaje więc już tylko spacerowanie. Od budki z goframi do zapiekanek. Na Świętojańskiej jest sześć okienek z lodami, dalej jeszcze więcej. Nie ma gdzie usiąść, bo uliczki ciasne. Nie ma co pooglądać, bo w galeriach bohomazy albo dewocjonalia. Nie ma też na co popatrzeć, bo znad szyldów i ulicznych grajków niewiele widać. Szkoda, bo mógłby to być, jak w latach 90., pulsujący kawałek miasta. Gdyby tylko mieszkańcy tam byli inni, i restauratorzy, i warszawiacy. W końcu to my uśmierciliśmy porządny kawałek naszego miasta. Wina jest wspólna.