W Turcji trwają protesty przeciwko władzy, szczególnie premierowi Recepowi Erdoganowi. Jeszcze miesiąc temu Turkowie sprzeciwiali się korupcji, teraz - przepisom, które mają zaostrzyć cenzurę w internecie. Władza zaś, mimo wielomiesięcznych protestów, nadal radzi sobie z tłumem głównie siłą.
Na placu Taksim w Stambule zebrały się tysiące ludzi, by protestować przeciwko zaostrzaniu cenzury w sieci. Dzięki zmianom w prawie firmy telekomunikacyjne mogłyby nie tylko blokować strony, ale nawet usuwać ich treści - jeśli tylko autor strony zostanie oskarżony o naruszanie prywatności. By to zrobić, telekomy nie będą potrzebowały zgody sądu. Obecnie w Turcji zablokowanych jest około 40 tysięcy stron internetowych.
Jak by tego było mało, nowe prawo narzuca na firmy telekomunikacyjne obowiązek przechowywanie danych swoich użytkowników przez dwa lata. Oczywiście, protestujący uważają, że władza po prostu chce zwiększyć swoją kontrolę nad internetem, ale rządzący odpowiadają, że chodzi im jedynie o ochronę prywatności.
Wątpliwe jednak, by Erdogan i jego podwładni znaleźli wspólny język z protestującymi, więc turecka władza pacyfikuje tłum tak, jak umie: gumowymi kulami, gazem łzawiącymi i armatkami wodnymi.
Bitwa o internet to już kolejna sprawa, która burzy obywateli. W ciągu ostatnich kilku miesięcy obywatele protestowali głównie przeciwko korupcji w rządzie - wybuchła tam, co podkreśla "Rz", największa od 11 lat afera korupcyjna. Zamieszani są w nią najwyżsi oficjele rządowi.
Premier Turcji Recep Erdogan uważa, ze to spisek wymyślony przez jego politycznych oponentów, mający go osłabić przed marcowymi wyborami. Choć turecka prasa przypomina, że pomysł zaostrzenia cenzury internetowej pojawił się zaraz po tym, jak informacje o korupcji w rządzie wyciekły właśnie do sieci.